'ďčéňĺ Kryniczanku!'
Władysław Graban, 1996.

Dobry pasterz


        Przed jego wzrokiem otwierał się leśny parów porośnięty kępami sitowia i drobnych krzewów, pośród których świeciły błotniste kałuże wypełnione wodą. Znaczyły miejsca kąpielisk dzików; pozostały tam ślady racic i krągłe odleżyny w torfowym błocie, gdzie zagłębiały swoje cielska. Patrzył na nie i wyobrażał sobie jak wiele radości sprawiać mogło dzikom tarzanie się w upalny dzień. Lubił zwierzęta.
        Ściana parowu pokryta była siwymi olbrzymami buków, skrajem bieliły się brzozy na tle smukłych jodeł wysoko podnoszących iglaste głowy. Dostrzegał śród muskularnych ramion buków wyraziste kształty postaci ludzkich, kształty zwierząt zamkniętych w zgrubieniach pni, w zarysowanych rozłożyście konarach. Czaiły się do skoku, ale nie bał się ich. Otwarte oko dziupli spoglądało w jego stronę tworząc złotą aureolę wokół ciemnej wnęki, ukrywało przed światem własne tajemnice.
        Pomyśłał wówczas, że piękno, doskonałość, kryje się w leśnych ostojach, w miejscach gdzie człowiek dotąd nie ingerował. Przecież te potężne drzewa uformowane naturą, zżyte z przeciwnościami jakie niesie kalendarz roku, same w sobie są doskonałością. Dostojne stoją na piedestale zbocza, tworząc galerię sztuki. Wystarczy przyjść, pokłonić się w milczeniu i rozmową duszy sycić oczy spełnieniem.
        Podszedł bliżej do krępych pni, wyciągnął dłoń jakby chciał nakarmić niewidzialną postać i poczuł na niej chropawe liźnięcie języka. Wilgotna kora drzewa przylgnęła do dłoni i zdawało się, że czuje lekki puls pnia, soczyste wnętrze drzewa. Wówczas przywrócił pamięci tamten wieczór, kiedy będąc na przymusowych robotach w Niemczech doznał podobnego uczucia. Zwaloną wiatrem gruszę bauer kazał porąbać na opał... Nim to uczynił, ukradł z soczystego pnia duszę drzewa - niewielki, odpiłowany kawałek klocka. Pieścił go wtedy z wielką czułością i ukrył w ustronnym miejscu. A kiedy nadarzyła się okazja, zamknięta dusza pnia zamieniła się pod jego silnymi dłońmi w jeźdźca na koniu. To były narodziny pierwszej rzeźby Grzegorza Pecucha. Jeźdźcem był on sam.
        Dzisiaj ten zaczarowany koń z gruszkowego drewna poniósł go do leśnego ostępu, na zbocze Kyczery nad Florynką - po tylu latach, po wojennej tułaczce, paśmie wyrzeczeń, wreszcie sukcesów, dziś.
        Spogląda na wieżę cerkiewną w dolinie. Chodził tam będąc chłopcem. Pamięta ruskich świętych Włodzimierza i Olgę kniahynię i Łemków co tu przed laty żyli. W rodzinnej wiosce nie ma znajomych, tylko na miedzach rosną drzewa jego rzeźb. Są tak z pozoru proste, kudłate łby niosą i mają dusze wygnanych - piękne choć skryte wnętrza. Kotek o łaskawym spojrzeniu i dumnie stojące na skraju polany jelenie. Opodal sadyby wiejski kundel, ni to szczeka, ni przywołuje merdając ogonem. Zza starych dębów pradziad z jednym skrzydłem anioła kroczy na jednej nodze (i napewno też w jednym kierpcu), rzucając gniewne spojrzenia. W zdziczałym sadzie rodzinnie matka i córka gwarzą wypatrując powrotu ojca. Choć strojne w odświętny ubiór, niepokój maluje im twarze. Na łące baran dźwiga harde czoło, a niby taki z niego kłębuszek. W zboczu otwiera swe serce krynica - toczy wody dłońmi caryny, zmierza do Białej, która głośno szemrzy. Mija figurę Matki Bożej przepełnionej bólem o swe dziecię.
        Schodzi z gór Pecuch, a za nim świat jego stąpa powoli, idzie las drzew, las zwierząt i świętych, a światło kosmosu nieme bóstwo czuwa nad nimi. Strącony anioł w diablą wpada skórę i w równym rytmie w szereg ów dołącza. Idą razem Anioł Stróż i Szatan, jeleń, ryś i domowy kundel, i święty z dziupli wystawia głowę. Schodzą ku rzece Białej w noc świętojańską. Za nimi dobry pasterz kroczy zboczem - Pecuch.



KSIĘGA RODZAJU

        Wstał o brzasku. Słońce wdzierało się do izby, przemy-kało pośród wilgotnych liści pelargonii wypełniającej okno. Kropelki wody spływały strugami po szybie, wyłapując świetliste promyki. Zdawały się podobne do okrągłych, szklistych grochów - łez. Ubrawszy się jak co dzień, zaciskając pas, poprawił drelichowe spodnie, nałożył czapkę i wyszedł na dwór. Dzień był świąteczny, więc wszystkie prace wykonywać będą domownicy. On, gospodarz, był wolny od zajęć.
        Zajrzał jeszcze do obory. Bydlęta leżały spokojnie, sennie przeciągając grzbiety. Dotknął grzywy siwka, poklepał go i wyszedł z uczuciem zadowolenia. Drzwi zamknął na skobel. Robił tak zawsze. Nigdy nie zamykał obory na kłódkę.
        Spokojnym krokiem powlókł się w stronę pól. Minął zbocze przecięte potokiem. Woda bulgotała jak w garze, pieniąc się biegła zygzakiem wypełniając zakamarki koryta, ostro wcinała się w gliniasty grunt. Wokół leżał jeszcze śnieg. Pokrywa była coraz cieńsza, zalegała miejsca ocienione. Tam gdzie nie było drzew - śniegu prawie wcale. Zbliżył się do miedzy. Składał na niej wyorywane kamienie. Wspomniał o rodzicach. Pamiętał, jak powtarzali, że kamienie rodzą się podczas zimy, stąd tyle ich każdą wiosną. Zawsze było ich pełno, pomimo że zbierano je - rosły na miedzach kamienne kopce. Część z nich pokrył las: znaczą granice dawnych łanów, dlatego może powiedzieć, do kogo należały. Miedze wiodą w leśne gęstwiny, tam się rozpływają, giną. Słońce wzbiera jak wysoka fala. Jest coraz wyżej - rozjaśnia koloryt wiosennego pejzażu.
        Spoglądając z góry na rozświetloną dolinę, widzi czerwony dach rodzinnego domu. Gdzieś z wysoka woła jastrząb: - pij, pij, pij! Zatacza w bezruchu kręgi. Stając w miejscu jak unieruchomiony latawiec łopoce czarną chorągwią skrzydeł. Majestatycznie zakreśla jeszcze jedno koło i spada w dół jak rzucony kamień. Przy styku z ziemią otwiera spadochron skrzydeł i wyciąga przed siebie rozwarte ramiona szponów. Nie dotykając ziemi, unosi zdobycz. Odbywa się to niepostrzeżenie: zmiana jaka zaszła w locie ptaka nie płoszy ciszy. W powietrzu góruje spokój. Śród kamieni rzędy tarniny. Jej ostre kolce odstraszają, chroniąc ostatnie kulki granatowych owoców. Na szarych kamieniach ogrzanych słońcem pełzają pierwsze tej wiosny muchy, leniwie przeciągają skrzydła.
        Idąc w kierunku lasu, trafia na mokradło. Tu w letnie gorące noce wylegują się dziki. Ale dziś jest nienaruszone. Pozbawione śniegu pulsuje ciepłem. Na jego skraju kępy sitowia prostują po zimie zgięte grzbiety, nabierają zielonego koloru. Nad moczarem przycupnęły dzikie olchy, kruche gałązki dobyły pierwszych pędów. Zerwał kilka z nich, przytykając do twarzy poczuł świeżość i zapach soków. Oznajmiały - zima minęła.
        Usiadł na najbliższym kopcu kamieni i rozkoszował się zapachami. Trwało to chwilę, może dłużej. Siedział nieruchomo patrząc przed siebie. Zagłębiał wzrok w najdalsze zakątki okolicy. Wiedział, że tylko tutaj może być sobą, i wierzył, że kiedy będzie zapełniać miedze kamiennymi kopcami, przedłuży istnienie tej ziemi, tak jak ona darując kolejną wiosnę - jego życie.

ZRĄB ŻYCIA

        Topniejący śnieg wypełniał przemoczone buty. Obolałe nogi dawały znać, że pora wracać do chaty. Watowane spodnie, pokryte lodem, były zupełnie sztywne i przy każdym kroku trzeszczały jak łamane polana. Również plecy jak pancerz żółwia stanowiły dymiący garb, usztywniony lodową łuską. Spod baraniej czapy okalającej głowę wydobywały się ciepłe opary. W leśnej ciszy ta dziwna postać zdawała się zupełnie obca. Powtarzała wciąż te same ruchy - czynności.
        Zamaszyste cięcia siekiery pozbawiały ściętą jodłę kolejnych gałęzi. Drzewo na wpół zanurzone w grząskim śniegu próbowało bronić się przed uderzeniami. Rozczapierzone konary jak ośmiornica oplatały korpus człowieka, obezwładniając go mackami igliwia, ale ten wijąc się parł naprzód. Ślady ciężkich stóp znaczyły korytarze, brodząc w śniegu zbliżały się do korony drzewa. W starodrzewiu niosły się tępe mlaśnięcia siekiery. Obnażone ciało jodły zapłonęło żółcią. Opuchnięta kora wydzielała eteryczny zapach, rozsiewała woń igliwia. Człowiek dobrnął do końca długości drzewa. Pozostało mu kilka cięć. Odchylił jak uprzednio sztywny korpus i zabłysnął ostrzem w lekkim mroźnym powietrzu. Nie wykonał jednak ruchu. Zastygł w pozie i trwał w niej przez chwilę. Później odłożył siekierę i pochylił się nad koroną drzewa. Zgrabiałymi dłońmi począł dotykać zawieszonych wśród gęstego igliwia jodłowych szyszek. Każda z nich zamykała we wnętrzu skrzydlate nasienie, chroniąc je ciemno-rudymi łuskami, skrzącym szronem ułożonym piramidalnie w kryształków. Chłodne szyszki szorstką powierzchnią drażniły twardą skórę dłoni - jak małe puchate ptaki nabierając ciepła, starały się opuścić klatkę palców.
        Człowiek odszedł na bok, przystanął i zmierzył wzrokiem strzelistość kolejnej jodły. Odłożył jednak siekierę i szybkim ruchem nóg wykonał śnieżny kopiec na pniu ległego drzewa; gałęzie ułożył w drugą pryzmę. Do pustej torby po cukrze, z której kilka godzin temu wyjadł śniadanie, włożył kilka zerwanych szyszek. Przygotowane zawiniątko schował za pazuchę i odszedł przez zmierzchający las w stronę chaty. Zebrane szyszki stawały się coraz cieplejsze. Ślad, którym przybył do miejsca zrębu, zbladł a płachta śniegu zlewała się w spójną biel. Przeszedł przez polanę roziskrzoną gwiazdami i kiedy zdawało się, że jest blisko chaty, otoczyła go jedlinowa niemoc. Setki jodłowych gałązek smagały tułów, twarz. Odrzucał je rękami i chcąc odnaleźć ukrytą ścieżkę, krążył wokół i wciąż trafiał w to samo miejsce. Szyszki w zaciszu pazuchy pęczniały, były mokre - prawie gorące. Pękły nasiona i nowy las pokrył miejsce dawnego zrębu.

KRAWĘDŹ CISZY

        Październikowa noc. Przed chwilą rozłożyłem łóżko, chcąc położyć się do snu. W piecu przygasają ostatnie polana. Języki ognia rejestrują zarys wnętrza leśnego domku. Nie dopalona świeca wetknięta w kubek z ziarnem podtrzymuje nierówno łypiący snop światła. Jasna księżycowa noc wkrada się do okien; dotyka stołu, nie dojedzonej kolacji, widelców rozrzuconych w nieładzie, kilku talerzy, stygnącej kawy.
        Wychodzę na dwór. Po minucie jestem na zboczu. Dolina zalana mlekiem księżycowej poświaty leży u moich stóp, przypomina bajkowy krajobraz dzieciństwa. Poszarpany horyzont ostro odcina szklisty kontur nieba. Tej nocy pełnia. Opary mgły otulają sąsiednie zbocza okalające dolinę, snują się od źródeł potoków i przechodzą wzwyż. Biała cisza kryje pomruk dolatujący mego ucha. Nagle rozdziera ją potężny, gardłowy ryk: muuuuuuooo, muuuuuuooo! Wydobył się ze ściany lasu i spiżem uderzył o przeciwległy stok, potoczył się zboczem i gdzieś daleko zamilkł. Dźwięk powtarzał się raz i drugi - narastał. Zdawało się, że jest coraz bliżej. Czuję jak przenika każdy strzęp zmierzwionej trawy, porusza ostatnie liście drzew - otacza mnie. Pomimo ciepła nocy, która swym oddechem przypomina letnią, chłód usztywnia palce rąk - nieruchomieję. W gęstwinie nocy krzyczy zbudzony ptak, płosząc leniwy turkot wody. Księżyc uśmiecha się jaśniej.
        Pada strzał. Głaz śmierci zsuwa się z krawędzi ciszy. Jak uderzenie w płot, zbrojny w setki sztachet, niesie nienaturalny pogłos, potyka się o coraz szersze kręgi dzew, sięga najwyższych partii lasu, otrząsa mgielne krople rosy, biegnie z nadzwyczajną siłą - donikąd. Napełnia uszy i trzewia, tnie na oślep - trwa.
        Oczyma duszy dostrzegam gasnącą świecę leśnego domku, ostatni kłębek poszarpanej mgiełki zawisłej nad nozdrzami leśnej czerni. Słyszę ulatujące bicie serca, ale nie jestem w stanie odróżnić, do kogo należy.
                                        
                                                                                        Władysław Graban

Icon Return to Lemkos Home Page

Document Information

Document URL: http://lemko.org/lemko/hraban/pas.html


Original page design and layout by Walter Maksimovich
E-mail: walter@lemko.org


LV Productions Ltd.
c/o Walter Maksimovich
3923 Washington Street,
Kensington MD 20895-3934

USA

Copyright © LV Productions, Ltd.
E-mail: webmaster@lemko.org


LV Productions, Ltd.

Originally Composed: March 26th, 2003
Date last modified: