Jezus, Maria! - żołnierz zatrzymał się nad trupem
kobiety, którą właśnie przebił bagnetem. Gęsty świerkowy las jeszcze
odbijał echo jej wycia, gdy chwilę wcześniej rozłupywał kolbą główki
dzieci czepiające się matczynej kapoty.
Na udeptany ciężkimi żołnierskimi buciorami,
czerwony od krwi, śnieg wypadła z rozciętej kieszeni wymięta
kenkarta. W rubryce narodowość ręka niemieckiego urzędnika wpisała
równym gotykiem słowo "polnische".
-
Jezus, Maria, cośmy tu, k..., narobili! - wrzeszczał żołnierz. -
Swoich bijemy!
Kilku najbliższych
sołdatów na chwilę otrząsnęło się z krwawego amoku. Lecz większość
nie usłyszała krzyku. Mordowali dalej.
Józef Żurat z Mokrego (miał wtedy 13 lat) nie
wierzy ani w ten wrzask, ani w istnienie żołnierza, który nagle
przeraziłby się tego, co robił, bo - mówi - wojsku było wszystko
jedno, kogo mordowali.
Ale już Stefan
Bończak (miał wte- dy 17 lat) jest przekonany, że żołnierze musieli
się zorientować, że zabijają również Polaków: - Czemu - pyta - przez
pierwsze pół godziny szli od szałasu do szałasu, od ziemianki do
ziemianki, i rżnęli bagnetami wszystkich bez wyjątku, a potem już
tylko mężczyzn?
O krzyku wspominane jest
w relacjach spisanych przez partyzantów Ukraińskiej Powstańczej
Armii, którzy już kilka godzin po masakrze wypytywali o zbrodnię
mieszkańców wsi Mokre, Morochów, Morochowica. Więc pewnie Józefa
Żurata tym razem zawodzi pamięć.
25
stycznia 1946 roku drugi batalion 34. pułku piechoty 8. dywizji
Wojska Polskiego spacyfikował bieszczadzką wieś Zawadka Morochowska,
mordując, nierzadko w sposób szczególnie okrutny, około 70 osób,
głównie kobiety i dzieci. Zrabowano 17 koni, 34 krowy, 157 kur, 78
kwintali zboża. Domów i obejść gospodarskich nie spalono, bo od
okupacji we wsi nie było już co palić.
Żołnierze wracali do wsi jeszcze kilkakrotnie.
Żeby zabijać. W trzech zbiorowych mogiłach, na zarosłym białymi
brzozami starym cmentarzu, leży ponad sto osób. Ukraińcy, Po-lacy, a
może nawet żydowska rodzina, cudem ocalała z hitlerowskich
pogromów.
Resztę wywieziono na Ukrainę i
na ziemie odzyskane.
Ostatniego dnia
kwietnia 1946 roku Zawadka Morochowska przestała istnieć.
Nad zamordowaną wsią zaległa cisza; pamięć o
masakrach przetrwała tylko w najbliższej okolicy.
Pierwsza notka o losie Zawadki ukazała się w
paryskiej "Kulturze" dopiero w 1987 roku, a w roku 1989 przedrukował
ją miesięcznik "Połoniny". Zawiązany przed dwoma laty Społeczny
Komitet Upamiętnienia postanowił wystawić ofiarom pacyfikacji
nagrobny pomnik.
Tu była wieś Zawadka Dziadowska
przepowiednia
To było jeszcze przed wojną, ale zda-rzyło się
naprawdę, choć brzmi jak powiastka, wiejskie bajanie. Wołali go
Michał Klepczyk, i ten Klepczyk, jak każdy chłop z Zawadki, z
Mokrego, z Morochowa, bez różnicy, czy Ukraniec, Polak, czy Żyd, na
Wielkanoc, po cerkwi, w pole szedł z wodą święco-ną, żeby grad upraw
nie wybił.
Stoi Klepczyk w polu, kropi
wodą świeżo wzeszłe zieloniutkie, wiosenne żyto, a tu dziad stareńki
do niego podchodzi, siwiutki, blady jak zjawa, lecz po ludzku mówi.
Pogadali se, dziad poszedł na dół, ku potokowi, i tyle go w Zawadce
widzieli. Więc może jednak był zjawą nie z tego świata?
Klepczyk nie wrócił z pola do domu świętować, jak
inni, za wielkanocnym stołem. Pędem poleciał do księdza Rybaka,
wyznać, co mu dziad powiedział. Wyszedł markotny, czegoś strasznie
płaczący, taki już do końca życia, a umarł niebawem, śmiechu i
radości nie odzyskał.
Ludziom nic nie
mówił, bo miał przez księdza zakazane, ale Maria Kirylejza, wtenczas
pannica, zaprzyjaźniona z księżowską córką Sławką, wiedziała, co
Michał powiedział kapłanowi.
- Dziad
rzekł mu, że Zawadkę wpierw spalą obcy, a potem swoi kilka razy
mordować będą. Z rodziny Klepczyka nikt już nie żyje, żeby to
potwierdzić, a i Sławka też pewnie umarła; w czterdziestym szóstym
wywieźli ją na Ukrainę. Ale wszystko, co dziad powiedział
Klepczykowi, a Klepczyk księdzu, sprawdziło się co do joty.
Jak jedna rodzina
Stało
tu niespełna pięćdziesiąt chałup, cmentarz, karczma, szkoła.
Mieszkało ze trzy setki dusz, w większości Ukraińców, ale też
Polaków i Żydów, jak od stuleci na bieszczadzkim pograniczu. Do
pierwszej wojny nad potokiem były stawy rybne i pański dwór, stąd we
wsi cerkiew, bo gdzie był dwór, musiał być i dom Boży.
- Ziemię uprawiali słabiutką, kamienistą -
wspomina Maria Kirylejza. - Na targu w Sanoku albo w Bukowcu
sprzedawali drewniane cebrzyki i łyżki. Biedowali, prawie każdy
nosił pod szyją wole rozdętej tarczycy, bo w wodzie ze strumienia
nie było jodu. Ale we wszystkich okolicznych wsiach wiedziano, a i
moi rodzice mówili, że ci z Zawadki dobrzy ludzie, tak dobrzy, że aż
rzadkość; kochają się jak jedna rodzina.
- Różnic między nimi nie było, czy Polak, czy
Ukrainiec, czy Żyd, wszystko jedno, bo trzymali się razem, po
łemkowsku gadali - dodaje Józef Żurat. - Spokojni, daleko od świata,
nikomu nie wadzili, a w biedzie solidarni.
Od Mokrego jechało się do Zawadki w górę,
błotnistą drogą wciśniętą w głęboki parów, zostawiając poniżej wsie
rozsiadłe w dolinie Osławy. Trzeba było przekroczyć potok, spokojny
nawet po silnych deszczach, więc mostek był niewielki, a potem znów
ku górze, między chałupami, by zatrzymać się na granicy przepastnych
lasów gęsto zarastających łagodne bieszczadzkie
wierchy.
Za AK albo za Sowietów
Jedni powiadają, że nocą 1944 roku zszedł do wsi
AK-owski oddział, a mieszkańcy Zawadki udzielili leśnym gościny.
Mogło tak być, bo zawadkowskie lasy dla partyzantki
wymarzone.
Inni twierdzą, że wokół wsi
widziano oddziały partyzantki radzieckiej, a nawet szpicę Armii
Czerwonej. To też mogła być prawda, bo to był czas, gdy Sowieci z
całym impetem szli na zachód.
Jeszcze
inni - że z tą komunistyczną partyzantką, z tą armią sowiecką to
blaga, tylko ktoś z Niebieszczan poszedł z wymyślonym donosem i
dlatego w Zawadce zjawili się Niemcy. Zgonili całą wieś na plac
przed szkołą, już mieli wybrać kilku na rozstrzelanie, gdy przed
ludzi wyszła kobieta, co znała jako tako niemiecki, i błagała, żeby
nie zabijali, bo w Zawadce nigdy żadnych partyzantów nie
było.
Niemiecki dowódca zamyślił się,
zastanowił, pokrzyczał, kazał kilku chłopów obić dla przykładu, a
ludzi pognać ze wsi precz. I żeby na przyszłość strach między nimi
zaszczepić - chałupy puścił z dymem. Z całej wsi została cerkiew,
szkoła, karczma i jedna chałupa. Zupełnie jak w przepowiedni dziada,
który na Wielkanoc objawił się Klepczykowi.
- Bardzośmy wszyscy ubolewali nad zawadkowską
tragedią - wspomina Maria Kirylejza. - Ale że dalej sprawdzi się
wszystko to, co dziad Klepczykowi mówił, tośmy nie pomyśleli, bo to
grzech śmiertelny tak okrutne myśli przywoływać.
Do 1946 roku w Zawadce nie zdążono odbudować
chałup, ludzie mieszkali w szałasach i ziemiankach. Dlatego
Ukraińska Powstańcza Armia obchodziła wieś z dala, wiedząc, że choć
dobrze się skryć w okolicznych lasach, to w Zawadce nie dostaną ani
dachu nad głową, ani wiktu, ani opierunku. I, podług znanych
kartotek, nikt z Zawadki nie służył w UPA.
Gdy do oddziału doleciał
płacz...
Rankiem 24 stycznia 1946 roku oddział Wojska
Polskiego w sile 120 ludzi uzbrojonych w 12 karabinów maszynowych i
dwa moździerze wszedł do Zawadki Morochowskiej. Mężczyźni uciekli do
lasu, we wsi zostały tylko kobiety i dzieci.
- Wojsko niby szukało banderowców, ale po prawdzie
to plądrowali chałupy, z dobytku brali co lepsze, kładli na
furmanki, jeśli kto bronił swe- go, to strzelali i jechali dalej -
wspo-mina Józef Żurat. - Wzięli Mokre, Morochów, poszli na Zawadkę.
Nie wiedzieli, że w Lesie Bukowskim, powyżej wsi, stoi sotnia
"Chrina".
Porucznik "Chrin" meldował
majorowi "Renowi": "Kiedy do oddziału doleciał płacz i jęk
katowanych kobiet, starców i dzieci, dowódca sotni, mimo przewagi
liczebnej wroga, postanowił przyjść wsi z pomocą (...). Bój
zakończył się o godz. 14 naszym zwycięstwem, a wróg wycofał się w
kierunku wsi Niebieszczany. Straty wroga: 5 zabitych i 9 rannych.
Straty własne: 1 zabity".
- "Chrin"
rozegnał bojców - opowiada Żurat. - Ludzie z Mokrego, z Morochowa
poszli na Zawadkę i odebrali, co swoje. To się wojsko
zemściło.
Trzy dni później "Chrin" pisał:
"Bandyci polscy po haniebnej dla nich porażce w dniu 24 I 46 r.,
zebrawszy około 5 kompanii Wojska Polskiego, 2 auta NKWD, kompanię
Lachów z Niebieszczan i Poraża, zaatakowali Zawadkę Morochowską 25 I
46 r. o godz. 8 rano. Od strony lasu [wystawiono] silne posterunki,
po czym żołnierze z szumowinami z Niebieszczan zaatakowali Zawadkę
Morochowską tak nagle i bez jednego strzału, że w ciągu 10-20 minut
wyrżnęli, dosłownie wyrżnęli 68 kobiet, dzieci i starców (...).
Widok przerażający. Czegoś podobnego nie widziałem nigdy w życiu.
Okrucieństwo gorsze niż w czasach Nerona albo Hunów (...). Nikt nie
zdążył powiadomić nas o napadzie, gdyż został przeprowadzony po
cichu. Moi żołnierze są oburzeni. Chociaż mam ich niewielu, byłem
gotów pójść bić się do końca (...). Świadomy element domaga się
odwetu".
Termin specjalnie naznaczony
Stefan Bończak z Zawadki, co dziś mieszka na
skraju Mokrego, widział potyczkę sotni "Chrina" z 34. pułkiem
piechoty. 25 stycznia szedł środkiem leśnego duktu przekonany, że
nie spotka nikogo, bo upowcy przepadli gdzieś w górach, a wojsko
pewnie liże rany po przegranym boju.
-
Ide se drogą, patrze, a tu wojsko idzie lasem, jakby kto tutejszy
ich skrótem prowadził. Zobaczyli mnie, a gdy doszedł ja do nich tak,
jak stąd do płotu, jeden wyrwał się i pyta, czy banderowcy są we
wsi. Ja, że nie ma, to on mi lufe karabinu nad oko przyłożył,
sztuknął, uderzył, o tu, gdzie mam szrame. Zostawili mnie na drodze,
a gdym sie podniósł i wrócił do Zawadki, było już po
wszystkim.
Bończak patrzy przed siebie
wyblakłymi, jakby niewidzącymi oczyma, po policzkach płyną mu
łzy.
- Weszli do wsi, obstawili nas,
obstąpili - rysuje na piasku trzonkiem motyki. - Jak do zwierzyny
sie strzela, to są specjalnie naznaczone terminy; wiem, bo
przyjeżdżają do mnie Niemcy na polowania. Nam nie dali nawet
terminu, nas można było bić każdego dnia.
Pojedli i poszli
- Śniegu tamtego stycznia troszkę spadło -
wspomina Maria Kirylejza z Mokrego - ale nie tak, jak zawsze.
Byliśmy w domu: mamusia, brat, ja, babcia stara. Ojciec już nie żył.
Najsamprzód trzymał wartę w Belwederze u marszałka Piłsudskiego, w
trzydziestym dziewiątym walczył z Niemcami i z Ruskimi, a w
czterdziestym czwartym, choć miał 49 lat, zabrali go do Armii
Czerwonej; zginął w Tatrach, w wiosce Skrobosza. Tak siedzimy wokół
stołu, a tu drzwi się otwierają, wchodzą żołnierze w białych
kombinezonach, ubroczonych, jak po sali operacyjnej. Jaj nanieśli,
kazali smażyć, jeszcze ukroić chleba i dać herbaty. Nic nie mówili,
tylko jedli i jedli zakrwawionymi rękoma, a jak pojedli, to poszli.
My cicho siedzieli, bo wojska nie trzeba było pytać ani się niczemu
opierać. Aż przyszedł kto tutejszy i powiedział, co się
stało.
Maria Kirylejza nie poszła do
Zawadki Morochowskiej. Bała się, że nie zniesie widoku. Za to
chodziła jej mama. Szła w górę, wracała, znów szła, jakby coś ją
ciągnęło. Gdy zmęczona przysiadała w domu, mówiła, że napatrzyła się
rzeczy straszniejszych niż biblijna zagłada Sodomy.
- Był w Zawadce Kirylejza Jan, pewnie daleka
rodzina, dziesiąty kół w płocie - opowiada Maria. - Pojechał koniem
do lasu, dlatego ocalał. Miał dwie córki, Kasię i Hanię, cudne
dziewuchy, warkocze do łydek. Razem z matką stanęły przed
żołnierzami, zasłaniając się świętym obrazem. Poprowadzili je na
kupę gnoju i tam przebili.
Jan Kirylejza,
gdy wrócił z lasu, dół im wykopał i gliną przysypał. W nocy
przyśniła mu się żona; tak było, bo opowiadał o tym nawet po wielu
latach. Zapytała z wyrzutem: - Czy ja u ciebie nie zarobiła na
trumnę, tylko żebyś mi glinę między oczy sypał? Więc je następnego
dnia wykopał, trumny zbił i osobno pochował.
Nic go już w spalonej wsi nie trzymało. Uciekał na
Słowację, złapali go pogranicznicy, jako banderowiec siedział na
zamku w Rzeszowie, a potem w obozie koncentracyjnym w Jaworznie.
Pisał pamiętnik, ale gdy umarł, rodzina przejrzała dom za dolarami,
a pamiętnika nie szukali, więc gdzieś się zapodział.
A potem dom się spalił.
- Jan gospodarny był, miał pasiekę, olejarnię, jak
na Zawadkę zamożny, bo wtedy pszczoły miód jeszcze dawały - mówi
Maria Kirylejza. - Nie wiedział, z której strony trzyma się karabin,
z tej racji przed wojną do wojska go nie wzięli. Ale był za
banderowca, bo mieszkał pod lasem.
Józiu, nie patrz na to
- U mojej stryjenki mieszkał na kwaterze Guzik
Kazimierz, robotnik kopalniany - wspomina Józef Żurat. - Żeby
dorobić, naprawiał zegarki i fotografował. "Chrin" kazał mu iść na
Zawadkę robić zdjęcia pobitym. A ja pomagałem mu przy
zdjęciach.
Przedpotopowym aparatem, na
szklanych płytkach pokrytych światłoczułą substancją, Guzik
sfotografował zniszczone szałasy i pomordowanych ludzi. Gdy
wywoływał zdjęcia, trzynastoletni Józek biegał z płytkami na pole
naświetlać szkło w promieniach słońca. Na szkle pojawiały się sceny,
których nie chciałby nigdy zobaczyć. Wiele szczegółów wyparł z
pamięci. Lecz niemal codziennie, jak natrętny koszmar, wraca
utrwalony przez Guzika widok krzyżaka do cięcia drzewa. Na krzyżaku
leży pień przecięty do połowy, a na obu końcach piły wiszą dwaj
zastrzeleni mężczyzni; żołnierze zabili ich podczas pracy.
- Nie wiem, czemu akurat to zdjęcie mnie dręczy -
opowiada. - Widziałem przecież rzeczy gorsze. Za każdym razem, gdy z
naświetlonym szkłem biegłem z pola do chaty stryjenki, robotnik
kopalniany Guzik krzyczał: Józiu, Józiu, ty się na to nie
patrz.
I jeszcze jedno wspomnienie
prześladuje Józefa Żurata. To swąd spalonych ciał wiszący nad Mokrem
przez kilka dni, choć do Zawadki jest stamtąd dobre pięć
kilometrów.
Gdyby wiedzieli, że jest
Polakiem
"Biłas Kateryna, lat ok. 60 - była raniona, na
ranną nakładli słomy, drzewa i spalili żywcem.
Kirylejza Maria, lat 41, urodzona i obywatelka
Stanów Zjednoczonych Ameryki - 7 ran od bagnetu, u nóg połamane
palce, prawa ręka w trzech miejscach złamana, oderżnięta prawa
pierś, rozwalona głowa.
Kirylejza Anna,
lat 16 - rozbita głowa, połamane ręce i nogi.
Kirylejza Kateryna, lat 15 - rozbita głowa, rana
od bagnetu powyżej kolana.
Maksym Andrij,
lat 70 - spalony żywcem.
Maksym Anastazja
- lewa noga porżnięta po kolano i złamana wyżej kolana, prawa noga
złamana w dwóch miejscach, połamane obydwie ręce, trzy rany od
bagnetu w prawej piersi i pięć w lewej, rozcięty cały brzuch,
rozbita głowa.
Maksym Anna, jednoroczne
dziecko - rozpruty brzuch.
Maksym
Kateryna, lat 4 - przekłute dwa razy bagnetem usta, dwie rany
bagnetu w piersiach, rozpruty całkowicie brzuch.
Tomasz Kateryna - oderżnięte piersi, porżnięte
nogi. Żyła jeszcze godzinę.
Złożyła
zeznanie, że z wojskiem byli jeszcze cywilni bandyci, między którymi
poznała niektórych z wioski Niebieszczany".
I tak dalej.
Lista
zawiera 56 nazwisk, jest niepełna, niektórych ofiar nie udało się
rozpoznać. Najczęściej powtarzane zwroty: "spalony żywcem",
"rozpruty brzuch", "oderżnięty nos i język, wykłute oczy",
"oderżnięte piersi", "połamane ręce i nogi".
A w relacjach spisanych przez partyzantów UPA,
datowanych na lipiec 1946 roku, jest zeznanie Andrzeja Murajdy,
zamieszkałego w Zawadce Morochowskiej: "W styczniu 1946 roku Wojsko
Polskie spaliło naszą wieś i wymordowało mieszkańców. Mnie
zamordowało żonę i czwórkę dzieci. Dwa miesiące temu wójt z Zagórza
mianował mnie sołtysem. Przyszedłem do niego, podobnie jak inni
mieszkańcy Zawadki, którym kazano się wówczas zgłosić. Wójt
przeprosił mnie za to, że zamordowano mi rodzinę. Powiedział, że
Wojsko Polskie zrobiło to tylko dlatego, iż nie wiedziało, że moja
rodzina jest pochodzenia polskiego, a nie ukraińskiego. Gdyby
wiedzieli, że pochodzę z polskiej rodziny, tak by się nie
stało".
Virtuti Militari
Pacyfikacją Zawadki Morochowskiej dowodził
pułkownik Stanisław Pluto, urodzony 25 lutego 1911 roku w Czapajewie
w Witebskiej Obłasti, na sowieckiej Białorusi. W kilkanaście dni po
pacyfikacji Zawadki generał Wojska Polskiego Józef Grażewicz
wystąpił z wnioskiem o nadanie pułkownikowi orderu Virtuti Militari,
najwyższego odznaczenia wojennego, przyznawanego za wybitne czyny
wojenne i odwagę.
Pułkownik Pluto krzyża
nie otrzymał; nie wypadało dawać orderu złodziejowi i aferzyście, a
wyszło na jaw, że Pluto kradł, rabował, dopuszczał się malwersacji,
handlował kradzionymi końmi i bydłem. Zamiast Virtuti dostał więc
srebrny Krzyż Zasługi, został nawet dowódcą bieszczadzkiej grupy
operacyjnej, a w sierpniu 1946 roku wyjechał do ZSRR. Ponoć na
odesłanie Pluty wpłynęło stanowisko dowódców UPA, którzy ostrzegli,
że jeśli pułkownik zostanie w Bieszczadach, wówczas każdy, nawet
najbardziej krwawy i okrutny, odwet ukraiński będzie
usprawiedliwiony.
Departament Personalny
Wojska Polskiego na następcę Pluty zaproponował pułkownika Jana
Gerharda, późniejszego autora "Łun w Bieszczadach", książki przez
wszystkie dekady PRL wpisanej w kanon lektur szkolnych. W
publikacjach Gerharda słowa "Ukrainiec", "upowiec" i "banderowiec"
znaczyły to samo, co zwyrodniały, krwawy bandyta. "Jego smagła twarz
nie rozpogadzała się nigdy - portretował postać dowódcy sotni. - Na
wąskich wargach (...) przeciętych od dzieciństwa blizną nikt chyba
nie widział uśmiechu. Oczami o szarym połysku zdawał się świdrować
każdego, z kim rozmawiał, i mało było ludzi, którzy pod ciężarem
tego wzroku nie czuliby się nieswojo. Hryń nie uznawał rozrywek
(...) brał udział w tradycyjnych wsiowych bójkach, w których
wyróżniał się rzadkim okrucieństwem. W czasie jednej z takich bójek
rozpłatał siekierą głowę swemu ojczymowi".
Kąsał do uszkodzenia ciała
W Bieszczady słano specjalny typ oficerów. O
pułkowniku Plucie wiadomo, że w żołnierskich papierach wpisywał, iż
czuje się komunistą, Polakiem znającym biegle język, nadto
dziennikarzem. Miał się za oficera z wojennym doświadczeniem; wszak
zanim przybył w Bieszczady, zaszedł aż nad Nysę. W raportach władz
cywilnych uchodził za człowieka, który wspiera "rabunek, pijatyki,
rabowanie przedmiotów użytku domowego i płodów rolnych", a wszystko
"zabiera bez pokwitowania i spisów na swoje potrzeby". Raporty UPA
podkreślały, że Wojskiem Polskim dowodzą oficerowie
sowieccy.
Kolegą Pluty z bieszczadzkich
potyczek był Mikołaj Kiryluk, też pułkownik, też uważał się za
Polaka i mówił po polsku. Dowodził 36. pułkiem tej samej 8. dywizji.
Pisał o nim 2 stycznia 1946 roku do wojewody rzeszowskiego starosta
powiatowy z Leska: "Od 15 września 1945 r. rozpoczął wyżej
wymieniony akcję oczyszczającą od band banderowskich, w rezultacie
której band tych nie pomniejszono z tego powodu, że bandy grupowały
się po lasach, do których wojsko wcale nie dochodziło. Spalono
jedynie kilka gromad ukraińskich, za które banderowcy spalili
polskie i wymordowali kilkanaście osób polskich. (...) Ob. Kiryluk
rozkazuje swoim podwładnym przyprowadzać sobie na kwaterę przymusowo
dziewczęta miejscowe, celem rozpusty. Aresztowane kobiety każe sobie
przyprowadzać na kwaterę (niby celem przesłuchania), a zmusza je pod
groźbą rewolweru do spółkowania ze sobą. Ob. Kiryluk w dzień targowy
na targu robi masowe łapanki na ludzi, aresztuje ich pod pretekstem
banderowców, rozbija tym sposobem targi, trzyma ich w więzieniu, a
następnie zwalnia za okupem. Ostatnio pobrał 25 tysięcy złotych z
gromady Postołów. Podpalił ostatnio osobiście gospodarstwo w
gromadzie Glinne, z którego uciekał przed nim jakiś człowiek.
Okazało się, że również niewinny, a poczytał go pułkownik za
banderowca i dlatego zniszczył jego warsztat pracy (...). Ostatnio w
czasie spalenia gromady Mchawa w gminie Baligród - za zabicie dwóch
żołnierzy polskich przez banderowców - spalono 40 gospodarstw
ukraińskich. Ale za co spalono przy tym 14 gospodarstw polskich i
zabito 5 Polaków, skoro Polacy byli zupełnie niewinni i stale przez
banderowców prześladowani? (...) Wszystkie wyżej przytoczone fakty
wywołują ogromne rozgoryczenie wśród ogó- łu, podkopują autorytet
Wojska Polskiego, stwarzają nieufność ludzi do Wojska i nienawiść,
budują reakcję i bandy".
A w postscriptum
starosta dodaje: "Po podpisaniu niniejszego aktu zgłosił się do
tutejszego starostwa sołtys gromady Nowosiółki, Stanisław Lechit,
Polak, ze swoją kilkunastoletnią córką, z następującym zażaleniem na
pułkownika Kiryluka. Do domu wyżej wymienionego wpadł pułkownik z
rewolwerem w ręku i zaczął gwałcić jego córkę. Dziewczyna broniąc
się została uderzona przez napastnika rewolwerem w głowę. Wyrwawszy
mu się jednak z rąk, wybiegła na podwórze, gdzie ją dopę- dził i
dalej włóczył po dziedzińcu. Wyrwawszy się powtórnie zdołała uciec.
Następnie pułkownik wrócił z powrotem do mieszkania i zrabował
sołtysowi 1300 złotych. W drugim wypadku dzwonił znowuż z Baligrodu
do tutejszego starostwa w dniu dzisiejszym lekarz Kuźmak o ratowanie
jego córki, którą porwał pułkownik Kiryluk z jego domu w kierunku
Leska. W trzecim wypadku doszło teraz do wiadomości tutejszego
starostwa, że przed paru dniami pułkownik przywiózł jakąś panią z
Rymanowa, którą gwałcąc u siebie na kwaterze pokąsał do uszkodzenia
ciała".
Tak jak na Kiryluka donosił
starosta leski, na Plutę donosił Gerhard. Informował przełożonych,
że tylko ten podoba się pułkownikowi, kto morduje, rabuje, podpala:
"kto przyniósł mu z akcji skóry itp., ten miał medal i urlop. Tak
brzmi ogólne zdanie oficerów i żołnierzy".
Zaś o Gerhardzie niech opowiedzą "Łuny w
Bieszczadach" i pisane pod pseudonimem Tadeusz Narbutowicz teksty w
"Przekroju". W reportażu "Na tropach banderowców" pisał o
Ukraińcach: "to są tchórze i do tego podli tchórze. Ten cały ich
nacjonalizm to nędzny płaszczyk, pretekst do bandytyzmu. Właściwie
jest to grupa byłych SS-manów, gestapowców i policjantów
ukraińskich, poszukiwanych jako zbrodniarze wojenni, która kryje się
w górach i napada tylko na niewinną ludność cywilną dla zdobycia
żywności. Musimy ich wyszukiwać po górach i wygniatać jak pluskwy
(...). Natłukliśmy tego ścierwa niemało, ale też całą noc trwała
zabawa".
Reportaż zilustrowano zdjęciem.
Przedstawia żołnierzy idących luźną watahą; za ich plecami płomienie
właśnie ogarniają drewniane chałupy, ze strzech zaczynają podnosić
się kłęby czarnego dymu. Podpis głosi, że żołnierze wchodzą do osady
spalonej przez UPA, choć na zdjęciu widać wyraźnie, że wychodzą ze
wsi, którą dopiero co zaczynają trawić płomienie, a więc - że to oni
musieli ją podpalić.
Gdy po latach -
Gerhard pracował wówczas w Polskiej Agencji Prasowej - koledzy
mówili: "Panie Janku, może w tych Bieszczadach nie było całkiem tak,
jak pan pisał", rzucał się z pięściami.
Została tylko cerkiew
28 marca 1946 roku 34. pułk piechoty jeszcze raz
zaatakował Zawadkę Morochowską. Tych, którym nie udało się uciec,
zagnano na plac przed szkołą. Oficer Wojska Polskiego krzyczał:
"Wystrzelam wszystkich do nogi za to, że nie chcecie wyjeżdżać do
Związku Sowieckiego, a zamiast tego politykujecie z banderowcami i
chcecie budować swoją Samostijną Ukrainę". Żołnierze wybrali
jedenastu mężczyzn i rozstrzelali na oczach zebranych, spalili
siedem ocalałych po pierwszej akcji szałasów, zrabowali ostatnie
dwie krowy i jedynego konia.
13 kwietnia
wojsko znów przyszło do Zawadki. Z broszury "Krwawym szlakiem
stalinowskiej demokracji", wydanej po ukraińsku, polsku, czesku,
słowacku, angielsku i francusku w podziemnej drukarni UPA w 1946
roku: "Zobaczywszy swoich czerwonych katów, ludność zaczęła uciekać,
kto tylko mógł. Za uciekającymi posypały się strzały karabinów
maszynowych i automatów. Kogo złapali, bili do zgonu lub strzelali
(...). Zostały pobite wszystkie kobiety, które nie zdołały uciec i
wpadły w ręce polsko-bolszewickich oprawców. Tak samo, bez wyjątków
pobito dzieci. Żołnierze spalili szałasy, które mieszkańcy zbudowali
sobie od czasu ostatniego napadu. Spalili również i
szkołę".
Tym razem zabito sześć osób;
Stefan Bończak stracił starszego brata. Gdy żołnierze wchodzili do
wsi, chłopak stał przy ulach. Zobaczył mundury, rzucił się do
ucieczki prosto na strzelca schowanego w krzakach. Trafiony w nogi
leżał na ziemi. Rozstrzaskali mu głowę kamieniem.
30 kwietnia "wielkie ilości wojska otoczyły wioskę
ze wszystkich stron, żeby nikt nie mógł uciekać. Potem wypędzili
przemocą resztę ludności na dworzec kolejowy w Zagórzu. Tak
bohatersko walczyła przez długi czas z przemocą polskiego czerwonego
wojska uboga, wielokrotnie spalona i zrabowana przez Niemców i
polskich bolszewików łemkowska wieś Zawadka Morochowska".
Tragedię Zawadki Morochowskiej ukraińskie
podziemie porównywało do hitlerowskiej rozprawy z czeską wsią
Lidice. Wieś zniknęła z powierzchni ziemi w czerwcu 1942 roku,
całkowicie zniszczona w odwecie za pomoc udzieloną czeskim
komandosom przerzuconym z Wielkiej Brytanii, którzy w Pradze
dokonali zamachu na Reinharda Heydricha, protektora Czech i Moraw.
Mężczyzn z Lidic, którzy ukończyli 15 lat, rozstrzelano. Kobiety
wywieziono do obo- zu koncentracyjnego Ravensbrueck, a dzieci do
Niemiec.
Z Zawadki została tylko murowana
cerkiew. Rozebrano ją w latach pięćdziesiątych.
Dwie procesje Gdzie płasko, tam był
dom
Jechaliśmy ku górze, pół stojąc, pół siedząc na
pogiętych błotnikach trzydziestoletniego traktora. Silnik wył,
zdarte koła ślizgały się w rudym błocie, a brzuchaty wąsacz Ryszard
Kochanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Upamiętnienia Wsi
Zawadka Morochowska, robotnik rolny na bezrobociu, co i raz
przekrzykiwał wycie starych tłoków i plusk rozmiękłej gliny: - K...,
panie, jak wychylim się na bok, to, k..., nie bój się pan, że się
wywalim, i nie skacz, bo się błotem, k..., upaprzesz.
A gdy wyjechaliśmy stromym parowem na świeżo
zazieleniony grzbiet, zobaczyłem, że prawdę mówią w Mokrem o urodzie
doliny, gdzie kiedyś była Zawadka: spokojny potok, łagodne wzgórza,
kwiaty na zdziczałych jabłonkach. Tylko las zszedł niżej, młody,
ledwie czterdziestoletni; las, który w Bieszczadach wdziera się
wszędzie, gdzie ludzie zarzucili pola. Tam, gdzie zbocze
wypłaszczone w niewielkie tarasy, stały kiedyś drewniane chałupy.
Kamienne podmurówki można zobaczyć tylko wczesną wiosną, gdy natura
jeszcze śpi, ale śnieg już spłynął.
Brodziliśmy w wysokiej trawie porastającej
cmentarz. Na miejscu dawnej cerkwi Ryszard Kochanowski wystawił
największy na całym cmentarzu krzyż ze stalowych rurek, pomalowany
czarną farbą, żeby za bardzo nie rdzewiał. Krzyże stoją na trzech
zbiorowych mogiłach; najstarszy postawił również Kochanowski,
jeszcze za komuny, na tysiąclecie chrztu Rusi.
Jest mniejszy krzyż na grobie żony i córek Jana
Kirylejzy; jedynej rodzinnej mogile na zawadkowskim cmentarzu, którą
dziś można roze- znać. Oraz w kącie, między chaszczami, kędy dawniej
pewnie biegł cmentarny płot. Tam leży upowiec, zabity przez wojsko
tuż przed ostatnią pacyfikacją Zawadki.
Siedliśmy na betonowych krawężnikach, Żurat i
Kochanowski wpatrzeni w nagrobek upamiętniający mord, świeżo
wyzwolony z drewnianej formy, ledwie do jednej trzeciej pokryty
płytkami z piaskowca. Na wieńczącym go krzyżu brakowało drugiej
poprzeczki.
- Będzie poprzeczka, bo ma
być, jak się należy - mówił Kochanowski do Żurata. A do mnie: - Gdy
zawadkowską cerkiew rozebrali, jechał taki jeden z blachą z
cerkiewnego dachu. Zamgliło mu oczy, runął w przepaść; ani blachy,
ani traktora, ani człowieka. A gdy z cerkwi w Wysoczanach zrobili
owczarnię, to przyszła wielka woda, zabrała i owce, i pastuchów.
Znaczy się - pyta, gniotąc czapkę ściągniętą z głowy - jest Bóg czy
Go nie ma? Jest! Nie pozwoli pomordowanych zapomnieć.
Siedzieliśmy zadumani, bo taki jest nastrój tego
miejsca. Zza lasu wyj-rzały ciemne, burzowe chmury.
- K..., panie, k... go mać, skąd w ludziach taka
nienawiść, żeby kobietę, co zasłaniała dzieci obrazem Panienki,
bagnetem przebić? - Kochanowski znów ściągnął czapkę z siwej głowy.
- Najgorzej, jak brat brata bije, tak jak my siebie bili
nawzajem.
Pociągnął nosem, odwrócił się,
a gdy znów spojrzał na mnie, zobaczyłem łzy błyszczące w zachodzącym
słońcu.
Sprawiedliwości nie
wykołacze
Rodzinę Józefa Żurata wywieziono z Bieszczad na
Mazury w 1947 roku w ramach akcji "Wisła". Wrócili po jedenastu
latach do starej, drewnianej chałupy. Domu stryjenki, gdzie mieszkał
robotnik kopalniany Kazimierz Guzik, który sfotografował Zawadkę,
już nie było. Wokół pustka, bo tutejszych Polaków było niewielu,
osadników jeszcze nie przywieziono, a Ukraińcy dopiero zaczynali
wracać. Pamięć dawnych czasów skrzętnie skrywana; nawet najbliżsi
nie po-ruszali między sobą takich tematów.
- Dziś to aż dziwne, żeśmy żyli w takim strachu i
milczeniu - zamyśla się Żurat. - Bo żeby my, Ukraińce, byli
nawiezione, obce. Ale my tu siedzieli od stuleci, te wioski jeszcze
na prawie wołoskim zakładane.
Lecz w
tamtym Mokrem Józef Żurat chyba nie czuł się najlepiej, skoro raz
pobywał w Bieszczadach, raz na Mazurach, gdzie w Baniach Mazurskich
uczył ukraińskiego w szkole podstawowej.
Stefana Bończaka wywieziono w Olsztyńskie, ale
wspominać tego nie będzie, bo najgorszemu wrogowi nie winszuje
takiego życia, jak on wtedy żył. Co do urzędu zaszedł, co chciał
jakiejś pomocy, urzędnik zagadywał: "ty z akcji >Wisła", choć innych młodych w jego wieku już pewnie nie tykał, a wtedy Bończak wychodził przed urząd, siadał na krawężniku, i patrzył w chmury, bo wiedział, że znów sprawiedliwości nie wykołacze. Jedno, co dobre, to gdy tylko ich przywieźli pociągiem pod Małdyty i trzymali na torach ze dwa dni, dostał do jedzenia małe, słone rybki i kaszę kukurydzianą. Ale potem to już nic.
Bończak wrócił w Bieszczady w 1958 roku. Majątku
niósł tyle, co w zawiązanej chuście. Nie przyszedł do Zawadki, bo
nie było do czego. Na skraju umarłej wsi, gdzie łąka dotyka potoku,
wystawił sobie barak. Zimą marzł, za to wiosną mógł patrzeć na gęste
kępy niezapominajek i żółtych kaczeńców.
W Mokrem nie miał ani rodziny, ani gruntu. Jadł
kartofle, popijał wodą ze studni. Dziś stary chłop, ale jak o tym
pomyśli, to miękko mu się robi na sercu. Trzy lata chodził do
powiatu o zgodę na pobudowanie prawdziwej chałupy. Nie dawali i nie
dawali, aż zniecierpliwiony architekt powiatowy poradził, żeby
Bończak stawiał na grandę. I choć teraz mieszka w nowym, murowanym
domu, tamta chałupa jeszcze stoi. Dla pamięci.
Ryszard Kochanowski urodził się dzień po masakrze
w Zawadce. O tamtych czasach wie tyle, co opowiadała mamusia. Ludzie
przerażeni wojną odganiali jego matkę od kryjówek, bo zmarznięte
niemowlę mogło zapłakać, krzykiem wrogów sprowadzić. Tak tułali się
od sioła do sioła, więc Kochanowski uważa, że też poczuł na własnej
skórze powojenny terror.
Najostrzejsze
wspomnienie ma z czasów, gdy w Mokrem ojciec poszedł do miejscowego
sekretarza (- Był z polskich komunistów, co do Francji przed sanacją
zwiali, we wojnę wino w Paryżu pił), żeby mu dał działkę pod budowę
domu.
- W czterdziestym czwartym ojca
wzięli do Armii Czerwonej, był ciężko ranny, krzyży nazbierał. Już
chciał je pokazać sekretarzowi, kiedy ten krzyknął: gdybyś szlak
bojowy przeszedł, miałbyś krzyż, lecz brzozowy. Ojciec się wściekł,
nogę od krzesła urwał, sekretarza nabił, aż ubecy się zlecieli. Mnie
jeden uderzył pałką tak, że pękły portki, a pod portkami skóra na
dupie; tyle lat minęło, a ja ciągle mam czerwoną pręgę. A tatusia
wzięli do kozy.
Kochanowski wie, że wtedy
tatuś nie dostał działki pod budowę, za to on dostał pałą w dupę, bo
byli u sekretarza jako Ukraińcy. Lecz mówi: - Ja obywatel polski
jestem, w wojsku służył i przysięgał na wierność. Do cerkwi chodzę,
ale pieśni po polsku też zaśpiewam, świętuję greckie i łacińskie
święta. Ludzi podług świąt, wiary i mowy dzielić nie będę. A takich,
co dzielą, mam tam, gdzie czerwoną pręgę.
Lecz żeby nie wyglądało, że Ryszard Kochanowski
tylko użala się na władzę, co Ukraińca wolała zbić, niż mu dać,
zaraz skrupulatnie zaznacza, że potem odznaczyli go jeszcze krzyżem
zasługi za pracę w ochotniczej straży pożarnej w Mokrem.
A gdy się nad sobą bardziej zafrasuje, pomyśli, że
pewnie dostałby więcej, może nawet jaki medal w wojsku, bo służył
pilnie. Jeno naturę ma krewką, prędki w słowach i do awantury skory.
Zupełnie jak tatuś.
- Ja, panie, 15 lat
byłem za brygadzistę w pegeerze, ciężką recydywę miałem pod sobą za
robotników. A to czaju im przynieś, a to szlugów do palenia,
samogonu. Jak nie chcieli robić, to koła traktorów widłami
przebijali, kładli się pod przyczepy, śmiali w nos, wołali, żeby im
baby załatwić. Więc żeby mieć jaki szacunek, żeby mnie uważali
bardziej od ścierki, musiałem być gorszy niż oni, kląć i rugać, żeby
recydywie w buty poszło. I tak mi, panie, k..., zostało.
Lecz gdy tylko wspomni o Zawadce, czapkę z głowy
ściąga i choć klnie, to twarz ma tak smutną i współczującą, jakby
mord oglądał na własne oczy, choć go nawet wtedy na świecie nie
było.
Elektryczność, dom strażaka,
przepusty
Lekko nie było, bo okolica biedna i przez los
doświadczona, nadto Mokre wieś w większości ukraińska, a takich wsi
władza szczególnie nie rozpieszczała. Choć minęły już lata od walk
polsko-ukraińskich i akcji "Wisła", to jeszcze w bieszczadzkich
polskich domach powiadano, żeby wieczorem do lasu nie chodzić, bo
upowcy porwą, nie daj Bóg zabiją. Jedyna radość, że z wygnania
wrócili do siebie.
Zapadło im w głowach,
że jeśli zbiorą się do kupy, mogą zdziałać wiele dobrego. - Ja,
panie, od czternastego roku życia społecznie robię, najsamprzód za
operatora motopompy w straży pożarnej, a potem wszystko, co się
należało - mówi Ryszard Kochanowski. - Inne chłopy tak
samo.
Chcieli we wsi palić światło
elektryczne, więc dali z gromadzkiego lasu drzewo na słupy, a gdy na
powrót zwieźli je do wsi po impregnacji w tartaku, sami wykopali
doły i ustawili słupy równo przy drodze. Wystawili dom strażaka
zaraz koło sklepu; już była sala na zabawy, wesela, przyjęcia, choć
za często ich nie robili, bo milicja zgody nie dawała; był odgórny
zakaz, żeby Ukraińcom nie pozwalać zbierać się do kupy. Położyli
asfalt. Pobudowali przepusty na potokach niosących wodę ku Osławie,
żeby podczas wiosennych roztopów nie zalewało im pól. Grosza nie
wzięli, bo robili u siebie.
- U nas we
wsi zawsze była polityka taka, żeby robić, co się należy, bo niczego
nam nie dadzą - mówi Kochanowski. - Potrzebny był szkole nowy dach,
to zwołali my zebranie i uradzili dać 70 kubików drewna z
gromadzkiego lasu. Tak ze wszystkim, choć kiedyś ludzie bardziej
garnęli się ku robocie niż teraz.
Tylko o
zamordowanej Zawadce nie mogli wtedy mówić na głos ani słowa. I z
czasem przyzwyczaili się. Czuli, że coś ich uwiera, lecz nie umieli
tego nazwać.
Dach uratował pop
W Mokrem nie było kościoła. Więc jedni chodzili aż
do Komańczy, do cerkwi, a gdy w początku lat sześćdziesiątych
cerkiew nakazano zamknąć, to w łacińskiej świątyni ksiądz odprawiał
po grecku, choć grecko-katolicki obrządek jako część ukraińskiej
identyfikacji narodowej miał być całkowicie wyrugowany. Drudzy do
Morochowa, do starej cerkwi parafialnej, pod którą podlegała
Zawadka. Zrazu przyjeżdżali tam na zmianę ksiądz greckokatolicki i
łacinnik, ale łacinnik pieniądze z tacy do kieszeni chował, a
cerkiewnym budynkiem nie interesował się wcale. Ciekł dach, jeszcze
parę zim więcej, a nie byłoby czego zbierać. Miarka przebrała się,
gdy ksiądz łaciń- ski zażądał dla siebie mszy we wszystkie niedziele
w miesiącu. Ludzie przegnali go i poszli szukać
sprawiedli-wości.
- Byli my u naszego
ukraińskiego księdza w Komańczy, żeby w Morochowie parafię
greckokatolicką na powrót otworzyć - opowiada Józef Żurat. - Ale
ksiądz nie dostał zgody od łacińskiego proboszcza z Poraża, któremu
podlegał. Więc zajechalim do Sanoka, do prawosławnej parafii, ze stu
podpisami, jak nakazywało prawo. Od sześćdziesiątego trzeciego jest
prawosławna cerkiew w Morochowie. Gdyby nie przyszedł do nas
prawosławny pop, choć my tu wszyscy do jego przyjścia byli
grekokatolicy, cerkiew już dawno by się zawaliła.
Bóg pomaga, polityka szkodzi
Nie uratowaliby, być może, morochowskiej cerkwi,
ale pewnie ocaliliby zgodę. Bo gdy setka grekokatolików przyjęła
prawosławie, za nimi poszła garść innych, ale ci, którzy modlili się
w komanieckim kościele, patrzyli na przechrztów jak na
odszczepieńców. Nie tak, żeby pogruchotać jedność społeczności
(ciągle wspólnie budowali przepusty na potokach, lali asfalt na
drodze, stawiali dom strażaka), ale zaczęli mówić o sobie rzeczy,
których wcześniej nie odważyliby się nawet pomyśleć.
Prawosławni tłumaczyli: - Żal było domu Bożego,
nasze dzieci tam chrzczone, jeszcze przed wojną chodziliśmy na msze
do Morochowa, więc zmieniliśmy wyznanie, żeby cerkiew ratować.
Najwyższy widzi, że odmianę podjęliśmy nie dla własnej
korzyści.
Lecz dla tych, którzy zostali
przy grekokatolicyzmie, prawosławni to byli zdrajcy. Woleli nawet
posyłać dzieci na rzymskokatolicką religię do odległego o siedem
kilometrów Poraża, choć prawosławni wytykali, że dzieci uczyły się
wierzyć po polsku i potem nawet nie umiały się spowiadać.
Prawosławni mówili o grekokatolikach -
Polacy.
Grekokatolicy o prawosławnych -
Ruscy, Moskale.
Prawosławni - że słowo
katolik pochodzi od kata, a księża katoliccy niosą w jednym ręku
krzyż, a w drugim nóż.
Katolicy - że
prawosławni to nadgorliwi neofici, którzy jak sekciarze uważają, że
nawet ich woda święcona jest lepsza i tylko oni posiedli tajemnicę
zbawienia.
Prawosławni widzieli w
grekokatolikach niedowiarków, którzy w kościele szukają nie Boga,
lecz polityki, i to w czasach, gdy tylko Bóg mógł dopomóc, a
polityka - przede wszystkim zaszkodzić. Zresztą - myśleli - tak
miało być na wiek wieków, że jak kto Ukrainiec, niech zapomni o
wierze ojców, patrzy nie dalej własnego nosa i nie wychyla się, bo z
tego tylko nieszczęście i frasunek.
Ale
byli i tacy, jak Stefan Bończak, co w duszy zostali grekokatolikami,
lecz do łacińskiego kościoła chodzić nie mogli, bo przeszkadzał inny
obrządek i inny język modlitwy. A nade wszystko uwierała pamięć - w
końcu to Polacy, więc rzymscy katolicy, zabili Zawadkę.
Lecz tak najpewniej - szło o dusze i o pieniądze.
Obie parafie ubogie, każda złotówka z tacy warta tyle, ile gdzie
indziej pięć złotych, a jeszcze mienie parafialne - nie wiadomo,
komu powinno się dostać. Zawadka należała do Morochowa, więc ziemia
pod rozebraną zawadkowską cerkwią, cerkiewne łąki, cmentarz winien
być po staremu dla Morochowa, czyli dla prawosławnych. Lecz z
drugiej strony, jeśli baczyć, jak było po staremu, to w Zawadce,
póki istniała, zawsze siedzieli grekokatolicy, od których nic się
prawosławnym nie należało.
Doniósł grekokatolik na
prawosławnego
- Ksiądz Jerzy Krysiak pierwszego roku nie
poszedł, drugiego też chyba nie, ale trzeciego z pewnością, dobrze
pamiętam, bo żem z nim szedł - opowiada Józef Żurat, jeden z setki
tych, którzy pojechali do Sanoka prosić o prawosławną parafię. -
Starał się u władzy o zgodę, żeby móc odprawiać na Zawadce. Nie
dali, więc tylko dwie procesje poszły z morochowskiej cerkwi bez
zgody: jedna uroczysta, z chorągwiami, śpiewem, ikoną procesyjną. A
w następnym roku już cicho, chyłkiem przez góry, żeby złego nie
kusić.
Po drugiej procesji władza chciała
księdza Krysiaka zamknąć w kryminale. Ludzie do Zawadki chodzili
ukradkiem, niby w pole, za krowami na łąki albo do lasu na jagody. A
gdy nikt nie widział, na trzech kopczykach zbiorowych mogił zapalali
świeczki. Tak szli na panichidy albo na święto Śleponarodzonego
sześć tygodni po Wielkiejnocy, w dawny, zawadkowski odpust. Bez
rozgłosu, tylko z modlitwą. Razem z prawosławnymi grekokatolicy,
jedni i drudzy rozżaleni, że idą z inną wiarą, lecz przecież
modlitwa w Zawadce ważniejsza od różnicy wiar.
Zmieniło się, gdy w końcu lat osiemdziesiątych
grekokatolicy zaczęli wychodzić z niebytu, a szczególnie - gdy za
pieniądze kanadyjskiej, amerykańskiej, nawet australijskiej
emigracji stanęła w Mokrem katolicka cerkiew wschodniego obrządku.
Pop w Morochowie obawiał się, że ludzie powrócą do starej wiary i
ubędzie mu dusz (dziesięć rodzin przeszło na powrót na
grekokatolicyzm), że przepadnie parafia, choć liczyła już sobie trzy
dziesiątki lat. Na dodatek złośliwi komentowali, że u księdza
Krysiaka, Białorusina, który nie pojmuje Ukraińców, żona i dużo
dzieci, więc przeraził się, że z tacy nie starczy mu na życie, i
dlatego broni swoim parafianom wspólnych modłów przy zawadkowskich
mogiłach. Zaś ukraiński ksiądz Jan Pipka, który przyjeżdża odprawiać
do Mokrego, choć bardziej skłonny puścić w niepamięć, że prawosławni
zabraniali grekokatolikom modlić się w zabranych cerkwiach, lubił
przypominać, jak strasznie się dziwi, że prawosławni chylą czoło
przed greckokatolickimi ofiarami zawadkowskiego mordu, a z żywymi
ekumenizmu nie chcą.
Ksiądz Krysiak
mówił, że jeśli Bóg jest jeden, to tylko jedna, prawosławna wiara
jest depozytariuszką Prawdy. Pobici w Zawadce byli z tutejszej
parafii, a skoro parafia zmieniła wiarę, to pobici należą do
niego.
Zaś ksiądz Pipka ironicznie - żeby
prawosławni nie czuli się jak złodzieje, dlatego że w Bieszczadach,
w Przemyskiem, przejęli kilkadziesiąt greckokatolickich cerkwi.
Niech tylko choć parę zwrócą w imię pojednania. I uznają, że w
Zawadce zabili grekokatolików.
I tak, rok
w rok, szły ku Zawadce dwie procesje, jedna od Morochowa, druga od
Mokrego. Z tymi samymi świętymi księgami, obrządkiem i językiem
liturgii, bywało, że w to samo święto, lecz sobie obce, nieledwie
wrogie, zamknięte w codziennie rozdrapywanych urazach.
A kiedy ksiądz Krysiak postanowił wystawić na
zawadkowskim cmentarzu prawosławną kaplicę, nie pytając
grekokatolików o zgodę, ktoś - zapewne grekokatolik - doniósł do
władzy. Kaplica nie stanęła, bo nie zgodziła się gmina.
Lecz wtedy swary nagle przycichły, bo i
prawosławni, i grekokatolicy, wespół, choć ciągle osobno, pomyśleli,
że władza nie dała zgody na kaplicę (dla jednych to była dobra
decyzja, dla drugich - zła, lecz liczył się przede wszystkim motyw),
żeby Ukraińcom dokuczyć.
I zapomnieć o
mordzie w Zawadce.
Sprawa się nie ukryje
Lecz nadszedł okres zły do zapominania.
- Była w Zawadce rodzina Biłasów; siedmioro ich
zabili w czas pacyfikacji - opowiada Józef Żurat. - Ewa, którą
pchnęli bagnetem w plecy, trzymała na rękach syna, jeszcze niemowlę.
Jak upadła, dziecko sobą przykryła, dlatego ocalało. Gdy ludzie
zbierali trupy do mogił, znaleźli dziecko, wyziębione, odmrożone,
ale odratowali, wzięli do Mokrego. Mikołaj znalazł przybranych
rodziców, chował się między nami. W latach 70. ciotka ściągnęła go
do Francji. Czy bał się, czy wahał, czy chciał zapomnieć, nie wiem,
bo dopiero w 1987 roku napisał do paryskiej "Kultury" parę zdań, jak
Wojsko Polskie wymordowało Zawadkę.
Gdy
notkę z "Kultury" przedrukował miesięcznik "Połoniny", a brat cudem
uratowanego Mikołaja Włodzimierz Biłas złożył zawiadomienie o
masakrze w rzeszowskiej okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko
Narodowi Polskiemu, wiadomo było, że sprawa się nie ukryje.
Ostatnia Wigilia PRL-u
W roku 1988 kuratorium zesłało Danutę Łagódkę w
Bieszczady. Ani się pchała w ten zapomniany koniec Polski, ani
orientowała, co zastanie na miejscu. Pomorzanka z urodzenia i
wychowania została dyrektorką szkoły podstawowej w Mokrem. Pierwszy
raz zetknęła się z sytuacją, gdy w jednej klasie dzieci mówiły dwoma
językami. - W szkole uczyliśmy ukraińskiego - wspomina - ale żeby
coś więcej, to nic. Pobyłam trochę we wsi, porozmawiałam z ludźmi i
poczułam, jak nad Mokrem wisi strach, niewypowiedziany, lecz obecny
w każdym domu.
Z pozoru była to normalna
wieś. Po zabawie w remizie pijane chłopaki lały się po mordach,
dziewuchy piszczały, a starzy wspominali, że za ich czasów było
jeszcze huczniej i weselej. Siano zbierano, odstawiano mleko do
zlewni. Z zespołu folklorystycznego, który w stanie wojennym
wyjechał z występami za ocean, nie wróciło kilkunastu tancerzy. Ktoś
wystał w gminnej spółdzielni lodówkę i kolorowy telewizor, a ktoś
inny wystarał się o talon na ciągnik. Kłócili się, żenili, rodzili,
umierali. I tylko ani publicznie, ani w domowym zaciszu nie mówili
głośno, co przeżyli. Dlatego dziś przyjeżdżają do Mokrego ludzie z
pobliskiego Zagórza lub z Leska i mówią: - Mieszkamy tak blisko, a
nic żeśmy nie wiedzieli.
- Szła Wigilia
osiemdziesiątego ósmego - opowiada Danuta Łagódka - moi uczniowie
organizowali przedświąteczny opłatek dla rodziców. Poprosiłam ich,
żeby przygotowali coś po ukraińsku. Z początku nie chcieli, bali
się, pytali: po co?; widać nikt im wcześniej tego nie proponował.
Ale kilku zgodziło się, przygotowało króciutki program, kilkanaście
minut, raptem dwie, trzy kolędy. I na tę ukraińską część zeszło się
ze wsi mnóstwo ludzi: starych, pamiętających tamte czasy, ale też
młodszych, urodzonych po wojnie. Śpiewaliśmy razem; przecież nasze
kolędy różnią się tylko słowami, a jak się dobrze wsłuchać, to
wszystko się rozumie.
Szkoła śpiewała, a
Danuta Łagódka czuła, jak taje wieloletni strach, który wisiał jak
ciężki kamień nad mieszkańcami Mokrego, Morochowa, Morochowicy. Jest
pewna, że w przeddzień ostatniej Wigilii PRL-u jej ukraińscy
sąsiedzi pierwszy raz od wojny przestali się bać.
Werdykt prokurator Solarewicz Nagrobek za trzy
stówki
Pomnik będzie wedle projektu członków komitetu:
betonowy cokół, fuga między płytkami jasnego piaskowca albo jasna,
albo czarna; o to się jeszcze spierają. Dwie tablice: po polsku i po
ukraińsku (władze w Warszawie, gdy wydały zgodę na nagrobek, nie
omieszkały napomnieć, żeby treść napisu ukraińskiego była dokładnie
taka sama jak polskiego). Na cokole żadnych tryzubów, tylko krzyż.
Wokół pomnika szara i czerwona kostka, żeby jesienią i na roztopy,
gdy cmentarna ziemia zamienia się w błotne bajoro, można było
przyklęknąć.
- We wsi my uzbierali trzy
stówki, to i płytki kupilim - opowiada Kochanowski. - Reszta to
nasze chęci.
Gdy grodzili dawny cmentarz
grubym łańcuchem kupionym w zbankrutowanych zakładach w pobliskiej
Rzepedzi (rozpięli go na słupkach z metalowych rurek, które
wyprosili przy zamkniętym szybie naftowym), natknęli się na kamień
graniczny; znak, że gmina sprzedała ziemię z jedną zbiorową mogiłą.
To ogrodzili i sprzedane, bo ziemia, w której leżą kości niewinnie
pomordowanych, święta. Godzi się ją ustrzec przed wypasem albo
uprawą.
- Wzięli my nie swoje, ale nie
dla siebie - mówi Kochanowski. - Pan Bóg widzi - zdziera czapkę
baseballówkę - grzechu u nas nie ma.
I
nie byłoby w nich rozgoryczenia, choć dopiero po tylu latach mogą
oddać cześć pomordowanym, gdyby nie werdykt prokurator Hanny
Solarewicz z rzeszowskiej Okręgowej Komisji Badania Zbrodni
przeciwko Narodowi Polskiemu zawieszający śledztwo w sprawie mordu w
Zawadce.
- Gdy sobie o tym myślę -
wyznaje Józef Żurat - to mi się czasem widzi, że nic się w naszej
Polsce nie zmieniło, a dla Ukraińców nie będzie tu nigdy
sprawiedliwości.
Nie można jednoznacznie
ustalić
Śledztwo w sprawie Zawadki ciągnęło się przez
kilka lat. W październiku 1997 roku zostało zawieszone. Prokurator
Hanna Solarewicz stwierdziła, że "w oparciu o istniejący materiał
dowodowy nie można w jednoznaczny sposób ustalić przebiegu
tragicznych wydarzeń we wsi Zawadka Morochowska".
Prokurator Solarewicz próbowała odtworzyć przebieg
masakry. W decyzji o zawieszeniu śledztwa pisze, że polscy
"żołnierze rozpytywali o członków bandy ukraińskiej. Przerażeni
mieszkańcy zaczęli uciekać. Żołnierze zaczęli strzelać do
uciekających i ukrywających się (...). W trakcie tej akcji żołnierze
palili budynki mieszkalne i zabudowania gospodarcze. Zabierali
bydło".
W piśmie prokurator Solarewicz
nie ma odpowiedzi na pytanie, co tak bardzo przestraszyło
mieszkańców Zawadki, że woleli uciekać, niż rozmawiać z żołnierzami,
oraz - co uprawnia żołnierzy do strzelania do uciekających cywili.
Postanowienie cytuje materiały archiwalne zgromadzone w Wojskowym
Instytucie Historycznym: "Na podstawie przeprowadzonego w dniach
18-21 stycznia 1946 r. rozpoznania przez zwiad 34. pułku piechoty
stwierdzono istnienie dużego zgrupowania banderowskiego (ok. 800
ludzi) pod dowództwem >Rena<". Pisze o bitwie z sotnią
"Chrina" 24 stycznia 1946 roku i przytacza obraz Zawadki
Morochowskiej przyniesiony przez żołnierzy: "Podczas akcji
stwierdzono, że we wszystkich domach wsi są powstawiane dwupiętrowe
łóżka, w stajniach i stodołach dużo koni wierzchowych. Z chwilą
ukazania się wojska naszego na tamtych terenach, wszyscy mężczyźni z
miejscowości Morochów, Mokre, Czaszyn, Zawadka Morochowska zostali
zmobilizowani przez banderowców (...). W toku śledztwa ustalono, że
przed wkroczeniem wojsk radzieckich do wsi Zawadka w miesiącu lipcu
1944 r. wojska niemieckie przeprowadziły pacyfikację wsi".
Czy wiarygodne są wojskowe dokumenty dotyczące
Ukraińskiej Powstańczej Armii i akcji Wojska Polskiego w
Bieszczadach? Niektóre tak, inne nie. Czy można uwierzyć w meldunki
opisujące bitwy (daty bitew pokrywają się często z datami
pacyfikacji wsi): "zabiliśmy 100 bandytów bez strat własnych",
"zabiliśmy 106 banderowców, jeńców nie braliśmy, straty własne: 1
zabity"? Generał Wojska Polskiego Ostap Steca w raporcie z kontroli
zwalczania ukraińskiego podziemia (24 lutego 1946 r.) stwierdza:
"liczebność podziemia ukraińskiego jest zawyżona przynajmniej o 70
proc., a wiele oddziałów, które prowadzi się u nas w ewidencji,
stosownie do nadsyłanych materiałów, w rzeczywistości - nie ma!
Wszystko to bujda".
Sami sobie winni
Najbardziej boli - to czuje się w Mokrem - że
decyzja o zawieszeniu śledztwa sugeruje między wierszami, że
mieszkańcy Zawadki byli sami sobie winni, bo wspierali UPA. I to, że
ponoć nie można ustalić, jak było.
- Jak
można uwierzyć, że w zawadkowskich domach stały dwupiętrowe łóżka, a
w stajniach było dużo koni, skoro ani domów, ani stajni we wsi nie
było, tylko ziemianki i proste szałasy? - pyta Maria
Kirylejza.
- Jak można pisać, że wszyscy
mężczyźni w okolicy byli zmobilizowani przez UPA, skoro wielu
wcielono do Armii Czerwonej? - pyta Józef Żurat. - Tylko z Mokrego
Rosjanie wzięli 67 chłopa, z czego 15 nigdy nie wróciło. Wojsko
politykę miało taką, żeby się wykazać. Czy zabili banderowca, czy
cywila, zawsze wpisywali, że banderowca. Gdy wchodzili do wsi,
pytali, gdzie się chowa UPA. Powiedziałeś, była szansa, że zostawią
w spokoju. Mówiłeś, że nie wiesz, torturowali, bili.
Jeszcze przed zamordowaniem Zawadki wojsko weszło
do chałupy Żuratów. Żołnierze rozejrzeli się wokół, brali wszystko,
co im się nadało. Babka nieboszczka miała na nogach długie, wiązane
buty; kupiła je w dwudziestym ósmym, więc Żurat myśli, że wojsko
wpadło pewnie w niedzielę, bo w zwykły dzień babka tych butów nie
zakładała. Gdy kazali zdjąć, strasznie się opierała. Więc oficer
zapytał: - Wolisz buty babuniu czy synkowe życie?
- Ja nie wiem, czy którego z nich skrzywdzono na
Wołyniu, czy wcześniej coś od Ukraińców wycierpiał; czy on, czy jego
najbliżsi - mówi Żurat. - Ale to było bandyctwo w
mundurach.
Opowieści z Wołynia
Być może Józef Żurat ma rację. 34. pułk piechoty,
który zamordował Zawadkę Morochowską, był formowany w okolicach
wołyńskiego Żytomierza, również z ludzi, którzy widzieli lub
słyszeli o akcjach UPA zmierzających do usunięcia ludności polskiej
z Wołynia.
Odbywało się to według schema-
tu przypominającego pacyfikacje hitlerowskie - nakaz opuszczenia
wsi, po którym, jeśli nie skutkował, następowała akcja wojskowa:
podpalanie zabudowań, grabieże, okrutne mordy. Wprawdzie pierwszy
skład 34. pułku został zdemobilizowany grubo przed pacyfikacją
Zawadki (na miejsce starych żołnierzy przyszli nowi z Poznańskiego,
Łódzkiego, Białostockiego), lecz wołyńskie opowieści przetrwały; w
końcu antypolskie działania UPA były rap- tem trzy lata wcześniej,
krwawe lato 1943 roku, kiedy tylko w lipcu 300 razy zaatakowano
polskie wsie, nie było tak odległe.
Józef
Żurat ma rację również wtedy, gdy mówi o "bandyctwie w mundurach".
Raporty cywilne i wojskowe pełne są informacji o grabieżach i
mordach, które "zrażały do nowej władzy mieszkańców Bieszczad".
Sztab Generalny Wojska Polskiego słał w Bieszczady komisje, które
miały ukrócić samowolę żołdaków.
Lecz -
przede wszystkim - usprawnić akcję wysiedlania Ukraińców na Wschód.
Szef Sztabu generał Stefan Mossor stanowczo nakazywał realizować
plan wyrzucania Ukraińców. 34. pułk, zamiast wysiedlać 150 rodzin
dziennie, dochodził raptem do 50. Wedle generała wojsko, które
rabuje, nie może sprawnie wysiedlać.
Podchodzę z wielką
ostrożnością
Hanna Solarewicz uważa, że w sprawie Zawadki nie
miała wyboru. Jeśli prokurator natyka się na trudne do usunięcia
przeszkody, musi śledztwo zawiesić. - Z relacji świadków wynika, że
wieś po raz pierwszy spacyfikowali Niemcy. Wysłałam prośbę do
federalnego archiwum o stosowne dokumenty. Dlatego śledztwo jest
zawieszone.
- Tu chodzi o pacyfikację
dokonaną przez Wojsko Polskie. Podczas niemieckiej - twierdzą
świadkowie - nikogo nie zamordowano - przytaczam zdanie mieszkańców
Mokrego.
- A wie pan, że jeden z moich
świadków mówi co innego. Muszę sprawdzić, kiedy zginęli mieszkańcy
Zawadki: w 1944 czy w 1946 roku. Muszę ustalić, kto zginął w
pierwszej pacyfikacji. Niemcy to bardzo skrupulatny naród, na pewno
to spisali. - Ludzie pamiętający tamten mord są bardzo rozżaleni
pani decyzją. - Prowadzę sprawy, w których poszkodowani są zawsze
bardzo rozżaleni. Na przykład Polacy, którym UB łamało palce, a nie
ma na to dokumentów. Nie zaprzeczam, że była taka pacyfikacja. Lecz
według mojego rozeznania wynika, że zginęło sześć osób.
- Jaką wartość mają dla pani dokumenty Ukraińskiej
Powstańczej Armii?
- Jeśli są wiarygodne,
nie podważam... ale... wie pan... W innej ukraińskiej sprawie miałam
zeznanie kobiety, która z pamięci wyrecytowała nazwiska 50 zabitych.
Potem okazało się, że ktoś z jej listy mieszka w Kanadzie. Dlatego
podchodzę do sprawy z ogromną ostrożnością.
Co zrobić ze "śledztwem w
sprawie"?
W początku 1997 roku poseł Mirosław Czech wystąpił
z pismem do Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu: "Do mojego biura wpłynęła prośba o pomoc w ustaleniu
faktów związanych z przestępstwami popełnianymi w latach 1941-1947
na szkodę obywateli polskich narodowości ukraińskiej (...). W
związku z powyższym zwracam się do Głównej Komisji z następującymi
pytaniami. Czy przedstawione fakty miały miejsce i czy stały się one
przedmiotem postępowania wyjaśniającego".
Na liście przestępstw była również tragedia
Zawadki.
Odpowiedź nadeszła po dwóch
miesiącach: "Okręgowa Komisja w Rzeszowie prowadzi śledztwa (...) w
sprawie zamordowania w dniu 24.01.1946 r. we wsi Zawadka Morochowska
około 21 do 66 osób". W piśmie podkreślono, że "postępowania te
wymagają dużego nakładu pracy tak, iż nie przewiduje się ich
szybkiego zakończenia".
Poseł Czech mówi,
że w żadnej ze spraw, o które pytał, nie chodzi mu o skazanie
sprawców, co może być już niemożliwe. Zależy mu na uznaniu krzywd i
zadośćuczynieniu. - Składałem interpelację w sprawie ukraińskiej
więźniarki stalinowskiego obozu w Jaworznie; jako osoba
represjonowana ma, w moim odczuciu, prawo do rekompensaty -
opowiada. - Miała wówczas 13 lat, trafiła do Jaworzna z akcji
"Wisła". Tymczasem dostała z prokuratury pismo, że będzie
przesłuchiwana na okoliczność "ukraińskich zbrodni na narodzie
polskim".
Mirosław Czech powiada, że i
Ukraińcy, i Polacy mają wobec siebie wiele ciężkich przewin oraz że
najnowsza historia obu narodów jest tkanką tak delikatną, że bardzo
łatwo o zadanie bólu.
Ale - odnosi
wrażenie - opóźnia- nie, odraczanie, zawieszanie śledztw wynika z
faktu, że dotyczą Ukraińców:
- Wydaje
się, że gdyby dotyczyły zbrodni popełnionych na Polakach,
postępowania przebiegałyby o wiele żwawiej.
Przyjdzie zabić kurę
Wszystko już było na dobrej drodze: cmentarz w
Zawadce ogrodzony, krzyże wystawione.
Warszawa dała zgodę na tablice na
obelisku.
A i między Ukraińcami nastała
większa zgoda i zrozumienie niż kiedyś.
Tak dobrze szło, gdyby nie ta decyzja, że w
śledztwie nie można nic ustalić. Jak nadeszła, siadywał Józef Żurat,
prawosławny, pod obrazem Papieża w domu Marii Kirylejzy,
grekokatoliczki, i mówił: - Trzeba takie rzeczy wyciągać, żeby w
przyszłości się nie powtórzyło.
- Ty se
mów, a ja zdrów - odpowiadała.
Gdy chwilę
pomilczeli, zagajała Kirylejza: - Człowiekowi przyjdzie zabić kurę,
kaczkę, to nie sprawi mu przyjemności. A w Zawadce... Pan Bóg tak
nie każe.
Na to Żurat: - Bijesz z
potrzeby, ale choć na zabicie chowasz, to się przywiążesz. Ale żeby
człowiek człowieka.
Ona: - Wojskowy był
katolik i chłop był katolik, a taka nienawiść.
On: - Uczył się dziesięciu przykazań Bożych, zanim
wziął karabin. Ale zapomniał.
Ona: -
Zapomniał.
A gdy znów na chwilę zagłębili
się we własne myśli, tak siedząc pod papieskim portretem, Kirylejza
pytała: - Czy dla nas na tym świecie będzie sprawiedliwość?
Na to Józef Żurat: - Nie będzie.
I Maria się z nim zgadzała.
O niczym innym wtenczas we wsi nie
rozmawiano.
Lekcja historii
Wedle Danuty Łagódki, dyrektorki szkoły, gdzieś
zniknęła obecna od kilku lat radość, że doczekali czasów, gdy mogą
mówić o własnych krzywdach. Nie tak, by wsie leżące opodal Zawadki
znów ścisnęła obręcz strachu, ale jednak stało się coś złego.
Wprawdzie nikt do szkoły nie przychodził na skargę, nikt nie
pomstował w głos, ale takie rozżalenie po prostu się czuje.
- Gdy w szkole nadchodzi godzina religii, ksiądz
łaciński bierze swoją trzódkę, grecki - swoją, prawosławny - swoją,
każdy naucza, jak uważa za słuszne, i nigdy nie było z tym problemów
- opowiada. - Dzieci nie urągają sobie od Ukraińców albo od Polaków,
od Moskali; nawet nie muszę tego specjalnie pilnować. Ci, co chcą,
uczą się ukraińskiego. A na lekcji historii, od jakiegoś już czasu,
pani wspomina o mordzie w Zawadce.
Po
werdykcie prokurator Solarewicz jeden z rodziców doniósł do dyrektor
Łagódki, że nauczycielka opowiadająca o Zawadce zażądała na lekcji,
by Polacy przeprosili Ukraińców za bestialstwo. Donos na złe
zachowanie nauczycielki trafił do gminnego wydziału
oświaty.
Danuta Łagódka odpytała dzieci;
okazało się, że pani mówiła o Zawadce tak jak zawsze.
- Tu ludzie chcą tylko, by uznać ich prawo do
cierpienia i wspomnieć ich krzywdy zadane w majestacie
państwa.
Hospody pomyłuj
Szli od Mokrego i od Morochowa. Przy przejeździe
kolejowym krzyknęli do siebie "Sława Christu", pokłonili się wzajem
chorągwiami, zmieszali; obok księdza Pipki stanął ksiądz Felenczak,
Ukrainiec spod Gorlic, który nastał dwa lata temu na prawosławnej
parafii. Chorągwie łopotały, unosił się zapach kadzidła, dziewczyny
w eleganckich sukienkach i w butach na wysokich obcasach niosły w
specjalnej lektyce procesyjną ikonę, która, obok niewielkiego krzyża
i Ewangelii, ocalała z zawadkowskiej cerkwi. Upał, kurz, procesja,
do której wąskimi strumykami dopływają ludzie z mijanych
gospodarstw, wspina się suchym parowem między łąkami, żółtosinymi,
jak ukraińska flaga, od kaczeńców i niezapominajek. Ciężkie szaty
księży, złote komże ministrantów, marynarki, białe bluzki; choć to
tylko odpust Śleponarodzonego, ustanowiony na pamiątkę dnia, kiedy
Chrystus przywrócił wzrok niewidomemu, a wygląda jak największe
święto.
Stają między zbiorowymi mogiłami,
pod pomnikiem z tablicą "Cześć pamięci ofiarom totalitarnego
systemu", żegnają się trzy razy, chylą głowy: Hospody pomyłuj.
Stefan Bończak prowadzi księdza z kropidłem w miejsca, gdzie kiedyś
były groby jego rodziny, i do mogiły matki i dwóch córek przebitych
bagnetami na kupie gnoju, i do miejsca spoczynku upowca, który
poległ gdzieś w tutejszych lasach, żeby w ten dzień żaden grób nie
został bez poświęcenia.
Śpiewają, modlą
się, palą świece. Wspominają. Ksiądz Pipka mówi o Kainowym mordzie,
bo w Zawadce brat zabijał brata, o czasach, gdy nad mogiłami wisiała
cisza, a między Ukraińców wkradła się złość i niechęć, podsycana -
tego jest pewien - przez kogoś z zewnątrz.
- Kiedyś przychodziliśmy tu osobno, potem
nauczyliśmy się chodzić razem, a dziś umiemy wspólnie się modlić.
Musimy to robić. Bo gdyby dalej stała tu wieś, wówczas wieś
modliłaby się za pomordowanych. Zawadki nie ma, więc jeśli my ich
nie uczcimy, kto zrobi to za nas?