Reportaż Jarosława Kurskiego
(19-10-01 17:57) Łemkowie mówią, że Stefan Hładyk jak
Mojżesz wiedzie ich przez meandry procedury administracyjnej. Jeśli
jemu NSA przyznał prawo do rodzinnej ziemi zagarniętej w akcji
Wisła", to i im przyzna. Reportaż Jarosława
KurskiegoDymitr Sabatowicz jak tysiące innych
Łemków został wypędzony ze swej ojcowizny w ramach akcji "Wisła". Od
50 lat zabiega o zwrot 19-hektarowego gospodarstwa we wsi Długie w
Beskidzie Niskim, pod samą słowacką granicą.
Całe przedpołudnie opowiadał mi o decyzjach,
dekretach, ustawach, o księgach wieczystych i wyciągach
hipotecznych. Teraz jadę z nim tam, gdzie w każdą niedzielę
przyjeżdża sam albo z wnukami - do Długiego. I choć Długiego już nie
ma, choć zdziczały sady i poprzewracały się cmentarne krzyże, dla
Sabatowicza Długie jest i nigdy nie przestanie być. - Tu cerkiew,
plebania, tam cmentarz. Tu boisko szkolne. Tędy uciekała nam piłka -
pokazuje na porytą przez dziki łąkę.
Na
miejscu dawnej kapliczki podhalańscy górale przyjeżdżający tu na
wypas zbudowali wsparty o wiekowe lipy pomost załadunkowy dla owiec.
Idziemy główną drogą, przy której gęsto
stały domostwa. Wieś w układzie typowej ulicówki liczyła 39 numerów.
Sąsiednie Czarne położone wzdłuż tej samej drogi - 48 numerów. Gdy
Sabatowicz pokazuje domy, stodoły, obory, jadące wozy i skopcowane
siano, gdy nadstawia uszu na porykiwanie krów, poranne cerkiewne
dzwony, pianie i gdakanie - ja widzę jedynie dziką śródleśną dolinę
i słyszę wiatr.Dymitrowi śnią się trzy
rzeczy- Będzie z miesiąc, jak
przyśniło mi się, że znalazłem trzy rzeczy - opowiada Sabatowicz,
stojąc na swojej ziemi w Długim. - O jednej wiedziałem, co to jest,
o dwóch pozostałych - nie. Następnego dnia wybraliśmy się tutaj jak
zawsze w niedzielę. Modliliśmy się tu, gdzie teraz stoimy - przy
krzyżu, który po epidemii cholery postawił pradziadek z wdzięczności
za ocalenie w 1888 r. Idę potem na plac, a tu motyka. Nasza stara
motyka, ale bez trzonka, bo zgnił po 50 latach. Osadziłem motykę na
jakimś kiju i okopuję trawę wokół krzyża. Właśnie tę motykę
widziałem w nocy. Nagle coś twardego. Myślę: kamień. Kopię dalej, a
to żeliwna ręka Chrystusa, co go ktoś kiedyś wyrwał. Znów kopię. Po
chwili druga ręka. Zacząłem ryć wokoło - ale reszty już nie
znalazłem. Te dwie rzeczy, których nie znałem, to były ręce Jezusa
odbite z krzyża. Wziąłem te ręce i je przykręciłem na amen.
Dziś w Długim, wsi której nie ma, Jezus,
którego nie ma na krzyżu, wyciąga ręce ku niebu.
Łemkowie spod Gorlic powiadają, że od czasu, gdy
ziścił się sen Sabatowicza, ich sprawy mają się lepiej. Oto Stefan
Hładyk z Bielanki koło Gorlic, przewodniczący Zjednoczenia Łemków,
wygrał na początku października przed Naczelnym Sądem
Administracyjnym w Warszawie sprawę z Lasami Państwowymi. Sąd uznał
za nieważną decyzję wydaną w 1951 r. przez Prezydium Powiatowej Rady
Narodowej w Gorlicach o przejęciu własności Hładyków na rzecz skarbu
państwa.
To pierwsza taka decyzja. I choć
w polskim prawie nie ma instytucji precedensu orzeczenie to otwiera
na oścież zamknięte przed łemkowską krzywdą przez pięćdziesiąt lat
drzwi. Teraz i Sabatowicz dojdzie swego.
Co jeszcze mówią Łemkowie? Że przewodniczący
Stefan Hładyk jak Mojżesz pokazał drogę i wiedzie łemkowski lud
przez meandry procedury administracyjnej. Dzięki niemu Łemkowie
złożyli już 230 wniosków o zwrot mienia zagarniętego w akcji
"Wisła". Czekali dziesięć lat. Rozumieją, że zabrał PRL. Nie
rozumieją, dlaczego Rzeczpospolita nie oddaje.
A ty, Łemko, kto?
- A, Łemko, to kto? - pytam.
Stefan Hładyk, odpowiada z namysłem: -
Ja w domu nigdy nie słyszałem słowa "Łemek". Ojciec uważał się za
historycznego Rusina. Mawiano: Rusin, Ruski, Rusnak. Historyczny
Rusin to współczesny Ukrainiec. Ale to nie Polacy przezwali nas
Łemkami, tylko sąsiednie etniczne grupy ruskie, ze względu na
używanie słowa "łem" w znaczeniu "tylko". W PRL, gdy słowo Ukrainiec
zaczęło nabierać negatywnego zabarwienia, ludzie poczęli uciekać w
"łemkowszczyznę". Bo kto to jest Łemko? Może jakiś lepszy rodzaj
Ukraińca? Ale dziś nie chcemy negować tej nazwy, bo byłoby to jak
zawracanie górskiego potoku.
- Jak na UB
wypełniali protokół, to pytali o narodowość - wspomina Dymitr
Łukaczyn z Hańczowej. - Człowiek nie wiedział, co powiedzieć.
Powiesz, że Ukrainiec, to będziesz za rezuna i banderowca. Jak
powiesz, że Polak, to jeszcze gorzej, bo będziesz Ukrainiec, co się
pod Polaka podszywa. Więc mówiłem, że tutejszy - ale wtedy też bili
i krzyczeli, żeby się przyznać. Tylko do czego myśmy się mieli
przyznać? Nie wiem.
Dla Stefana Hładyka
Łemko równa się Rusin, a Rusin równa się Ukrainiec: - Będąc jednym i
tym samym Stefanem Hładykiem, nie przestaję być i pierwszym, i
drugim, i trzecim.Lekcja dla
HańczowejZa ten znak równości Łemkom
przyszło zapłacić wysoką cenę. Od 1944 do 1946 roku trwały
przesiedlenia Łemków do Związku Radzieckiego na podstawie umowy o
wymianie ludności polskiej i ukraińskiej. Na początku przesiedlenia
miały charakter dobrowolny. Po wioskach chodzili agitatorzy i
opowiadali, że ZSRR to kraina mlekiem i miodem płynąca.
- Ojciec opowiadał - mówi Stefan Hładyk urodzony w
1947 r. - że w Kunkowej Ukraińska Powstańcza Armia w 1946 r.
zorganizowała zebranie, na którym namawiali, by nie opuszczać
rodzinnych miejscowości i nie wyjeżdżać do Związku Radzieckiego.
Ojciec znał ten sowiecki "dobrobyt", bo w 1941 r. był w tamtych
stronach. Zabrał głos i odradzał wyjazdy. Ktoś jednak doniósł i
trafiliśmy karnie na listę osób przeznaczonych na wywózkę do ZSRR.
Na szczęście znalazł się jakiś dobry człowiek, który przyjął łapówkę
- cztery kwintale zboża. Zostaliśmy cudem skreśleni.
W sąsiedniej Klimkówce gospodarstwa tych, którzy
wyjechali na wschód, zostały spalone przez UPA, by nie zasiedlili
ich Polacy. Na wyjazd zgłaszało się coraz mniej chętnych, więc w
1946 r. władze zastosowały przymus. Deportację pobliskiej Wysowej
zamieniono w lekcję pokazową dla Hańczowej. Wojsko strzelało nad
głowami, ludzi stawiano na postrach pod ścianę. Opornych przykuwano
łańcuchami do wozów i w ten sposób prowadzono do Gorlic. Dawano
dobre rady: jak pojedziecie "dobrowolnie", to sami wybierzecie sobie
miejsce pobytu... Poskutkowało. Połowa Hańczowej wyjechała. W ten
sposób w latach 1944-46 do ZSRR z Łemkowszczyzny wyjechało
65 tys. Łemków. Ule
pełne mioduNajgorsze miało dopiero
nadejść, gdy fala wysiedleń w ramach akcji "Wisła" dotarła pod
Gorlice.
"Nigda ne zabudu toj smutnoj
hodyny
Jak my wychodyły z naszoj
Łemkowyny
Bo my wychodyły ne po swojoj
woły
Zato mene, zato tak serdenko
bołyt"
- pisał Piotr Sabatowicz, ojciec
Dymitra, który teraz pożółkłą kartkę składa jak relikwię: - W Długim
zaczęło się 9 czerwca 1947 r. wieczorem. Przejechał kapral na koniu
przez wieś i ogłosił, że rano będzie przesiedlenie i że mamy być
gotowi. Mieliśmy rozrobiony zaczyn na chleb, więc mama piekła go
całą noc. Bo to najważniejsze. O 4.30 wkroczyło wojsko.
Dzień później, 11 czerwca, we środę, o świcie w
cerkwi w Kunkowej zadzwoniono na trwogę. Matka Stefana Hładyka
właśnie wypędzała krowy na pastwisko. Ojciec zaprzęgał konia. -
Wojsko wyszło z lasu i nikogo już nie puszczano do domu - opowiada
Stefan Hładyk. - Było przed szóstą. Mama jednak wyprosiła zgodę, bo
w domu została moja sześciomiesięczna siostra, potem dowódca -
poczciwiec jakiś - pozwolił wrócić jeszcze po dobytek. Ale druga
część wioski miała mniej szczęścia. Pojechali, jak stali - w jednej
koszuli. Gdy wyjeżdżaliśmy, to szabrownicy już szli do wioski. Jedne
wozy jechały w jedną stronę, drugie w drugą. Drobny inwentarz
pozostał cały. Ziemniaki zasadzone, kopy siana na polu, ule pełne
miodu. To, co zostało, wywożono na oczach rodziców.
Ogień nie rusza
ikonostasu- Do Bielanki wojsko
przyszło rano - kolbą walą do drzwi, okna rozbijają. Mama krzyczy:
"Co wy robicie!?". "A to już i tak nie wasze!". A mama: "To już na
śmierć nas bierzecie". A oni: "Półtorej godziny na spakowanie. Na
wóz i wynocha" - opowiada Anna Adzyma z Bielanki.
W czasie deportacji w tej właśnie Bielance pojawił
się znak, którego mieszkańcy przez lata nie będą w stanie odczytać.
Furmanki z ludźmi, dobytkiem i tobołami
stoją przed cerkwią gotowe do wymarszu. Żołnierze pokrzykują. Konie
parskają. Bydło porykuje. Dwoje młodych Łemków postanawia wziąć
ślub. Byleby zdążyć, byleby u siebie. Bo co będzie - nie wiadomo.
Zostawiają na ołtarzu palącą się świecę. Wychodzą, zamykają cerkiew.
Po chwili zajmuje się ołtarz. Świątynia zaczyna płonąć. Palą się
dwie kopuły. Ludzie zeskakują z wozów, rzucają się gasić i wtedy...
cud. Ogień nagle przestaje się rozprzestrzeniać. Nie narusza nawet
ikonostasu. Zawsze gdy drewniana cerkiew zaczyna się palić, to
dogasa dopiero z pogorzeliskiem. Tymczasem cerkiew pod wezwaniem
Matki Boskiej Opiekuńczej nie płonie, choć przed chwilą płonęła.
Dziś cerkiew stoi i służy zgodnie
prawosławnym, grekokatolikom i rzymskim katolikom. W 1989 r. powstał
założony przez Stefana Hładyka komitet odbudowy cerkwi. Trzy
religijne społeczności małej Bielanki wspólnie zrekonstruowały dawne
kopuły i polichromie. W niedzielę rano jesienne słońce przebija
przez witraże cerkwi, gdy stary Hładyk i trzech jego
synów-psalmistów, stojąc przy ikonostasie, śpiewa: "Sława Jezu
Chrystu!".Na rampie w
OświęcimiuLudzi z Kunkowej, Bielanki
i okolic zapędzono do punktu zbiorczego w sąsiednim Łosiu. Trzymali
ich pod gołym niebem, za drutem kolczastym. Pod wieczór się
rozpadało i padało przez tydzień. Ludzie mówili, że to góry płaczą.
Potem w Gorlicach dalej pod gołym niebem
Łemkowie cztery dni czekali na transport.
Transport z Kunkowej tak jak i inne transporty
Łemków trafił na rampę w Oświęcimiu - tę samą, na której hitlerowcy
dokonywali selekcji Żydów idących do gazu. W Oświęcimiu UB wygarnęło
ośmiu kunkowiaków, w tym cerkiewnego psalmistę, sołtysa,
nauczyciela. Zarzut - współpraca z Ukraińską Powstańczą Armią. Tych
skierowano pod okryty później ponurą sławą adres: obóz
koncentracyjny Jaworzno. Pozostałych kunkowiaków rozdzielono i
wymieszano z rodzinami z innych miejscowości. Nikt nikogo nie znał.
Wszyscy się bali. Dokąd wiozą? Nie wiadomo.
Hładyk opowiada: - Bydło stało siedem dni w
wagonach. Ryczało z głodu. Maszynista, widząc tę niedolę,
zatrzymywał pociąg przy świeżo skoszonych łąkach. Nasi brali siano,
ale wówczas miejscowi ludzie z widłami biegli bronić swego, bo
"ukraińscy bandyci kradną". Kogoś omal nie zlinczowano.
Dymitr Sabatowicz: - Gdy nas pędzili do Jasła,
jedna dobra Polka dała nam napoić bydło i powiedziała: "Za I wojny
Łemkowie uciekali przed Austriakami, ale wrócili, tak i wy tutaj
wrócicie". W Jaśle podstawili węglarki. W Oświęcimiu na rampie
kazali się rozbierać. Zaglądali pod pachy, czy ktoś tatuażu nie ma,
czy aby nie esesman. Jak dotarliśmy do Braniewa, tośmy się cieszyli,
że to Polska, bo ludzie już myśleli, że do Rosji wiozą.
Hładyków - ludzi gór - rzucono w bagna noteckie do
Starego Kurowa w powiecie Strzelce Krajeńskie. Pierwsze noce
spędzili, koczując pod dębem.
Polscy
repatrianci gospodarstwa otrzymywali z nadania, Hładyk usłyszał na
UB - "Ty Ukraińcu, sk..., gospodarstwa nie dostaniesz" - i musiał
swoją ruinę wykupić. Gdy w 1947 okradziono mleczarnię w Górecku,
głównym podejrzanym od razu został Hładyk, bo "przecież to mógł
zrobić tylko Ukrainiec". Na UB spędził dwa tygodnie, dopóki nie
wydało się, że mleczarnię okradł
ormowiec.*Wiosną
1956 r. Ochab został I sekretarzem, polityczne lody puściły.
- Ojciec pojechał do Kunkowej na
rozeznanie - opowiada Stefan Hładyk. - Potem wyjednał zgodę
miejscowych władz i aktywu partyjnego na osiedlenie.
W tym samym czasie do Długiego przyjeżdża z
Braniewa Piotr Sabatowicz - ojciec Dymitra. Wieś, której grunty
przejął PGR, jest już kompletnie wyludniona i splądrowana, a jego
dom do połowy w ruinie. Krowy pasą się na cmentarzu, nie ma cerkwi,
którą w ramach czynu partyjnego rozebrano na stodołę PGR w
Jesionce.
Administracja zezwala
Sabatowiczom na osiedlenie w sąsiedniej Radocynie albo Wołowcu, ale
tam nie ma żadnego wolnego gospodarstwa. Wracają więc do Braniewa.
- Ojciec bez żadnego żalu zdał na skarb
państwa gospodarstwo w Kurowie nad Notecią - opowiada Stefan Hładyk.
- Mieliśmy osiem hektarów, ale ojciec nie był emocjonalnie związany
z tą ziemią. Powiedział im tak: "Jak ukradłeś, złodzieju, krowę, to
bierz i cielaka". W domu ciągle mówiliśmy o powrocie. Tu był raj
utracony - Hładyk wskazuje na góry. - Dlatego byliśmy już na Wigilię
1956 r., przyjechaliśmy z całym dobytkiem i nadzieją.
Całą Kunkową zajęli Pogórzanie z Zarzecza - Lachy
Sądeckie. Polscy koloniści często osiedlani byli w poukraińskich
wsiach pod przymusem. Grożono im, że jeśli nie osiądą we wskazanym
miejscu, zostaną deportowani na ziemie odzyskane.
- Trzeba powiedzieć, że Lachy Sądeckie to ludzie
honoru. Osadnicy przyjmowali Łemków do siebie, a z czasem na drodze
polubownej odstąpili nam gospodarstwa - opowiada Hładyk. - Oni - tak
jak my na zachodzie - też nie czuli się u siebie. Potem część
wyjechała, część się pobudowała. Ale my nie mieliśmy szczęścia. Na
naszym gospodarstwie osiadł aktywista ormowiec z Ropy. Dawał
nadzieję, że "jakoś się dogadamy". Ojciec chciał odkupić
gospodarstwo - nawet zadatkował. Ale ormowiec nie cieszył się dobrą
opinią w rodzinnej miejscowości - gdy tamtejsi ludzie dowiedzieli
się, że ma wrócić, spalili dom, który zamierzał tam kupić. I tak
zaczęła się nasza tułaczka.
W tym czasie
Kunkową wstrząsnęła tragedia. Chłopak z rodziny polskiego osadnika z
Kunkowej służył w wojsku. Podczas wydarzeń poznańskich w czerwcu
1956 odmówił strzelania do cywilów. Groził mu sąd, więc
zdezerterował z bronią i ukrył się opodal wsi na górze Kopa. Nocą
donoszono mu ukradkiem jedzenie. Nie wiadomo, w jaki sposób
aktywista ormowiec coś zwęszył i zawiadomił UB. Zrobili obławę i
chłopaka zastrzelili. - Dowódca tej akcji jeszcze dwa lata temu był
dyrektorem szkoły i uczył w Uściu Gorlickim historii Polski - mówi
Hładyk.
Zamieszkali kątem u sąsiadów, w
starej łemkowskiej chyży krytej gontem. - Jedna wielka izba,
pośrodku piec - ciągnie Hładyk. - Dwie rodziny na kupie - razem 12
osób. Mama, która przed wojną miała pomoc domową, teraz sama
pracowała jako wyrobnica. Wóz tu, krowy tam, koń stał dwie zimy w
jakiejś prowizorycznej szopie. Mieliśmy tymczasowego nadziału
wszystkiego półtora hektara. To nie była gospodarka. Zaproponowano
ojcu gospodarstwo po wysiedlonych Łemkach w Nowicy. Ojciec
powiedział, że na cudze nie pójdzie. Potem mówili: "Buduj się". Ale
działkę pod budowę wyznaczyli dokładnie naprzeciw naszego domu.
Ojciec na to: "Czy ja mam co dzień patrzyć na swoją krzywdę?". W
końcu po czterech latach, w 1960 r., poddał się. Za trudno było nam
żyć w Kunkowej - kątem u ludzi, bez ziemi. Podjął dramatyczną
decyzję. Sprzedał cały dobytek i z jednym tobołkiem i łzami w oczach
pojechaliśmy na Śląsk do Rybnika. Spędziłem tam trzydzieści lat.
Koło Pszczyny pobudowałem dom - ale nie zapuściłem tam korzeni.
Ojciec mówił, żebyśmy się nie wiązali z obczyzną, bo wrócimy na
swoje.Jak mam dzieci
wołać?- Pracowałem w kopalni. Cały
czas starałem się o odzyskanie ojcowizny - ciągnie Hładyk. -
Osadnikowi ormowcowi chciałem kupić inne gospodarstwo, w lepszym
miejscu, ale się nie zgodził. Jeździłem z ojcem do Kunkowej.
Obeszliśmy wszystko ze trzy razy. Wprowadził mnie w stan posiadania,
co do metra kwadratowego. Babka zmarła w 1972 - ojciec pochował ją w
Kunkowej. Ojciec zmarł w kwietniu 1986 - i ja pochowałem go w
Kunkowej. Ale nadal mieszkaliśmy w Pszczynie. I wtedy stało się coś,
co zmieniło nasze życie. Niby nic. Dzieci bawiły się w ogrodzie.
Chciałem je zawołać. I nagle głos zamarł mi w gardle. Czy mam je
wołać po swojemu - po rusińsku - czy po polsku? Wróciłem do domu. I
pytam żony, czy mam tłamsić w sobie to, co jest mi najdroższe, czy
do końca życia mam być w konspiracji? Z drugiej strony byłem pomny
doświadczeń z dzieciństwa, gdy dostawałem kamieniami za ukraińskość.
I wtedy zapadła decyzja: sprzedajemy dom, porzucamy Pszczynę, Śląsk.
Wracamy.
Wrócili na Łemkowszczyznę w 1988
r., do gospodarstwa żony, do Bielanki opodal Kunkowej, gdzie
mieszkali jeszcze jej rodzice. Obok domu teściów Stefan Hładyk
pobudował nowy dom. Wtedy, w wieku 41 lat, spełnił swe marzenie.
Zawsze chciał być rolnikiem. Teraz uprawia kilkunastohektarowe
gospodarstwo.
- Osadnik w Kunkowej -
ormowiec - zmarł, ale mieszkał tam jego syn, z którym chodziłem do
szkoły - mówi Hładyk. Mówię do niego tak: "Jak się naszym rodzicom
nie udało, to my się dogadajmy". Odpowiedział: "Jak będę to
sprzedawał, to wiedz, że cudzym nie sprzedam - będziesz pierwszy". I
dotrzymał słowa. W 1991 r. nabyliśmy Kunkową. Mieszka tam brat. Z
16,59 ha, jakie mieliśmy po wojnie, zostało siedlisko i 2,68 ha.
Reszta po licznych przekształceniach własnościowych jest we władaniu
innych gospodarzy. Hładyk nie zamierza się o nią
starać.Hładyk obala akcję "Wisła"
Spośród 160 tys. przesiedlonych na
Łemkowszczyznę wróciło ok. 10 tys., w większości po 1956 r. Po 1989
r. Zjednoczenie Łemków starało się nagłaśniać sprawę
zadośćuczynienia krzywdom wysiedlonych w akcji "Wisła". Łemkowie
pisali petycje, zbierali podpisy na łemkowskiej watrze.
Ale że III RP nie śpieszyła się z reprywatyzacją,
to dlaczego miałaby się śpieszyć z naprawianiem krzywd Łemków.
Stefan Hładyk postanowił ugryźć sprawę z innej strony - zbadać
zgodność wywłaszczeń z obowiązującym wówczas prawem. Rezultaty
przekroczyły najśmielsze oczekiwania.
Łemkowie sądzili, że to sam dekret z 1949 r.
przejmuje z mocy prawa ich własność, tymczasem Hładyk już w 1991 r.
wykazał, że nie był to dekret nacjonalizacyjny, to znaczy, że do
wywłaszczenia potrzebna była osobna decyzja. A decyzję, jeśli w
ogóle wydano, to w sposób wadliwy prawnie. I tego właśnie dowiódł
Hładyk. Prawdopodobnie na terenach objętych akcją "Wisła" nie ma
choćby jednej decyzji o przejęciu mienia Łemków, która byłaby wydana
zgodnie z wymogami bierutowskiego dekretu. Wszystkie zawierały wady
prawne, bo pisane były na jedno kopyto. Okazało się, że dziś
największym sprzymierzeńcem Łemków stała się ignorancja i bałagan w
komunistycznych urzędach.
Największa
perfidia wszystkich decyzji o przejęciu łemkowskiej ojcowizny tkwiła
w ich uzasadnieniu. Otóż stwierdzono, że z uwagi na "nieznane
miejsce pobytu właścicieli" przejmuje się ich własność. Tymczasem
już w 1946 r. władze opracowały akcję "Wisła" z rozpisaniem, gdzie
która rodzina ma być przesiedlona, a Państwowy Urząd Repatriacyjny
prowadził dokładną ewidencję.
- Chodziło
mi o wykazanie bezprawności całej akcji "Wisła" i to mi się udało -
mówi Hładyk. - W Polsce skrzywdzono nie tylko Łemków - przyznaje. -
Majątki potracili ziemianie, kułacy, fabrykanci, aptekarze,
młynarze, rzemieślnicy, przesiedleńcy zza Buga, ale my możemy teraz
skutecznie dochodzić swych praw, mimo że nadal nie ma ustawy
reprywatyzacyjnej.
W ubiegłym roku
wojewoda małopolski wydał korzystną dla Hładyka decyzję. - Leciałem
do domu jak na skrzydłach - wspomina Hładyk. - Mówię synom: "Oddali,
oddali!". A jeden z nich na to: "Ojciec, co oni mogli oddać, jak to
nigdy nie przestało być nasze!". I wtedy pojąłem, że jeśli nie
udałoby mi się odzyskać Kunkowej, to udałoby się to moim synom.
Chcemy lasów od
państwaGdy Dymitr Sabatowicz z
Długiego - za namową i wsparciem Hładyka jako przewodniczącego
Zjednoczenia Łemków - rozpoczął peregrynację po urzędach i księgach
wieczystych, okazało się, że jego własność przejęto prawem kaduka,
bo Prezydium Powiatowej Rady Narodowej nie wydało w ogóle żadnego
orzeczenia - nawet wadliwego - o przejęciu jego ziemi przez skarb
państwa. Sabatowicz tym samym nigdy nie przestał być właścicielem
swojej ziemi. Dziś mieszka w sąsiednich Siarach, ale odzyskaną
ziemię chciałby przekazać wnukom.
Co
wynika z obalenia podstaw prawnych wywłaszczeń z akcji "Wisła"?
Łemkowie w uchwałach dwóch zjazdów swego
zjednoczenia zapowiadają, że domagać się będą zwrotu w naturze lub
rekompensaty za dobra będące we władaniu skarbu państwa, na przykład
Lasów Państwowych. - Możemy teraz skutecznie dochodzić swych praw
bez ustawy reprywatyzacyjnej - mówi Stefan Hładyk. Ale nie będą
wnosić o zwrot mienia w stosunku do osób fizycznych, które nabyły
ich grunty.
- Podchodzi dziś do mnie w
Łosiu osadnik Lach Sądecki i gratuluje mi, że wreszcie
sprawiedliwości stało się zadość - mówi Stefan Hładyk. - Ale pyta,
czy teraz będą im ziemię zabierać. "Bądźcie spokojni, was ruszać nie
będą" - odpowiadam. Moja ojcowizna jest rozdzielona w większości
między innych Łemków. Gdybym teraz zaczął starania o zwrot, to
krzywdom nie byłoby końca, a młyn wzajemnej niechęci nie
przestawałby się kręcić.
Podobnie uważa
Dymitr Łukaczyn, który w 1967 r. odkupił swój własny dom w Hańczowej
od osadnika. Łukaczyn nie spodziewa się masowego powrotu Łemków na
ojcowiznę. - Kto chciał wrócić, już dawno wrócił - powiada. - Do
Hańczowej na 70 wysiedlonych rodzin wróciło ok. 30. I teraz nikt
nikogo wyrzucać nie będzie. Moje roszczenia dotyczą Lasów
Państwowych. O zwrot 6 ha lasu pisaliśmy w 1981 r., jak była
"Solidarność". Gdzie tam. Powiat odrzucił, wojewoda odrzucił, w
ministerstwie odrzucono. Jeśliby przyszło się starać, chociażby w
Strasburgu, to ja tego nie popuszczę. Jak ja nie zdążę, to synowie
zdążą, a jak nie oni, to wnukowie. Mówią, że to komuna wzięła. Skoro
tak, to dlaczego wolna Polska nie oddaje?
Każą oddawać -
oddam!Kazimierz Żegleń jest
nadleśniczym w Łosiach. Mówi od razu, że problem jest ogólnokrajowy
i dotyczy kilkunastu tysięcy hektarów: - Niech generalna dyrekcja
się wypowiada. To nie leśnicy Łemkom zabrali lasy, ale prezydium
powiatowej rady narodowej. Zabrali nie tylko Łemkom, ale i Żydom, i
ziemiaństwu, i przekazali w administrację Lasom Państwowym. My się
nie poczuwamy, byśmy komukolwiek z tego tytułu zrobili jakąkolwiek
krzywdę. W przypadku nadleśnictwa Łosie trzeba by oddać od 600 do
800 ha. Dla nadleśnictwa, które ma 17,5 tys., nie ma to żadnego
znaczenia. Chociaż naprawienie krzywd Łemkom stworzy pewien kłopot w
uporządkowaniu powierzchni leśnej. Znów pojawią się prywatne enklawy
w zwartej strukturze lasu. Wiele z tych gruntów myśmy sami zalesili
- zainwestowali pracę i pieniądze. Kto nam to zwróci? Ale ja braci
Łemków rozumiem. Stała im się olbrzymia krzywda. Jestem tu
nadleśniczym od
26 lat i nigdy żadnych
konfliktów z Łemkami nie miałem. Szanujemy się. Połowa mojej załogi
to Łemkowie - leśniczowie, podleśniczowie, księgowa. Ale jako
urzędnik państwowy muszę wykonywać decyzje sądów i administracji.
Będzie decyzja zwracać - będę zwracał. Decyzja będzie nie zwracać -
nie dam.
Gdzie jest skarbonka
jefrona?
Dziś w nieistniejącej wsi Długie
pojawił się jeszcze jeden znak. A ze znakami na Łemkowinie nie
wiadomo, czy one dobre, czy może złe.
Przed wojną po łemkowskich wsiach chodził jefron,
dziad. Dziad był instytucją życia publicznego, przynosił wieści i
zdobywał wieści, które niósł dalej. Cieszył się szacunkiem,
podejmowano go w domach. Dziad dostawał dziadowe, w każdej wiosce
przy kaplicy miał swoją skarbonkę. Tak było i w Długim.
Choć wsi nie ma od 1947 r., choć dziada nie ma, to
jednak skarbonka jefrona - na znak obecności nieobecnego - była. Aż
do października 2001 r. Gdyśmy przechodzili koło kapliczki, Dymitr
Sabatowicz aż jęknął: - Hospody, pomyłuj! Ktoś ukradł skarbonkę
jefrona! Na co komu skarbonka jefrona?
Może niedługo Sabatowicz postawi skarbonkę na
własnej ziemi i wrzuci grosz, a dziad poniesie nowinę, że na
Łemkowinie Łemki lasy odzyskują.Jak
Stefan Hładyk obalił skutki prawne akcji "Wisła"
Łemkowie na mocy dekretu z 1947 r.
przymusowo przesiedleni w ramach akcji "Wisła". W dwa lata później w
lipcu 1949 r. władze PRL wydają dekret o przejęciu przez skarb
państwa opuszczonych przez nich nieruchomości. Ale by państwo mogło
przejąć nieruchomość, potrzebna jest decyzja Prezydium Powiatowej
Rady Narodowej.
W precedensowej sprawie
Hładyków decyzja o przejęciu ich własności wydana zostaje dopiero 15
lipca 1954 r., czyli w siedem lat po przesiedleniu, i to w sposób
wadliwy prawnie. Dekret wymagał, by decyzje wydawać indywidualnie
dla każdego z gospodarstw, po uprzednim oszacowaniu jego wielkości i
wartości. Tymczasem w sprawie Hładyków oszacowano jedynie - z
lenistwa zapewne i poczucia kompletnej bezkarności - wielkość i
majątek całej wsi. Tym samym nikt nie dokonał wymaganej dekretem
wyceny zajętych gruntów poszczególnych rolników. Tą samą wadą prawną
obciążona jest większość decyzji o przejęciu mienia 150 tys. Łemków
wysiedlonych w wyniku akcji "Wisła".
Ten
właśnie argument podnosił Stefan Hładyk we wniosku do wojewody
małopolskiego o uznanie za nieważną decyzji z 1954 r.
Wojewoda przyznał Hładykowi rację, ale Lasy
Państwowe, które musiałyby zwrócić Łemkowi 7 ha lasu - odwołały się
do ministra rolnictwa. Na próżno. Minister także poparł żądania
Hładyka. Lasy odwołały się więc do Naczelnego Sądu Administracyjnego
w Warszawie i znów przegrały. Sąd argumenty Łemka uznał za
zasadne.
To orzeczenie sądu to precedens
na skalę całej akcji "Wisła".
|